Nawigacja
hm. Katarzyna Kurowska: Bez standardów, ale z mistrzem

Bez standardów ale z mistrzem

Z wielkim sentymentem wspominam swój kurs drużynowych. Część wspomnień się zaciera, część naturalnie ulega mityzacji, ale często do nich wracam. I wiem, że nie jestem obiektywna w ocenie tamtego kursu, ale może właśnie te wspomnienia, które mi po nim zostały są jego wartością, bowiem ciągle, mimo upływu kilkunastu lat, czerpię ze źródła tamtej instruktorskiej przygody.

Pamiętam, że wróciłam targana emocjami, zbuntowana, trochę zagubiona bowiem moje dotychczasowe przekonania zostały poddane w wątpliwość, albo ułożone w zupełnie nowy sposób. Potrzebowałam sporo czasu i doświadczenia, by tę przebudowę światopoglądu docenić i zrozumieć. Ale przede wszystkim wróciłam gotowa do działania i otwarta na zmiany. Chciałam zmieniać otaczający mnie świat, czułam w sobie siłę, wiedziałam że będę się starać uczynić moje środowisko lepszym, a w podejmowanych działaniach być świadomą celu do którego zmierzam.

Co było sukcesem tego kursu? Dziś jestem pewna, że to osoba Mistrza, który prowadził ten kurs i jego ogromnego autorytetu niemieszczącego się w standardach. To było zdecydowanie autorskie szkolenie, nikt wtedy nie słyszał o standardach, ale był to zdecydowanie najlepszy kurs jaki przeżyłam. To był moment zwrotny, czas określenia się co chcę w ZHP dalej robić. I tam dostałam podpowiedzi, których potrzebowałam Może gdyby nie Mistrz, nie zostałabym w ogóle instruktorką? Od tamtego czasu wiele się zmieniło. I ja i Mistrz. I choć nadal czasem współpracujemy, to nie jest już taka sama relacja. Ale w tamtym czasie i w tamtym miejscu był moim Mistrzem, takim jakim ja chciałabym stać się chociaż dla jednego ucznia.

Nasz kurs zorganizowany był jako jeden z obozów w zgrupowaniu, trwał zatem pełne 3 tygodnie. Wprawdzie było nas mało – 7 uczestników i 3 osoby kadry, ale był to po prostu obóz ze wszystkimi jego elementami - mieszkaliśmy w namiotach, mieliśmy własną obrzędowość, porządną pionierkę (prostą, ale funkcjonalną i estetyczną, a do tego najlepsze zdobnictwo jakie kiedykolwiek miałam na obozie) oraz uczestniczyliśmy w życiu zgrupowania na takich samych zasadach jak inne obozy: warty nocne, służby kuchenne, festiwal, olimpiada, uroczyste apele. Nic nie było „stratą czasu”. Co więcej – na wszystko był czas! Nie było pośpiechu, nie byliśmy ograniczeni godzinami. My tam po prostu byliśmy i przeżywaliśmy harcerską przygodę na miarę naszych potrzeb i możliwości. A z niej przy okazji płynęła nauka – ot, takie uczenie w działaniu.

Spędziliśmy 3 tygodnie na harcerskim obozie. Z programu, takiego bezpośrednio związanego z warsztatem drużynowego nie pamiętam wiele, a przecież coś musiało być. Moje wspomnienia składają się za to z harców, mocnych przeżyć i pośredniości – trzydniowy spływ kajakowy, kilkudziesięcokilometrowa wędrówka, oglądanie spadających gwiazd, próby wodzów, budowa mostów linowych i liczne dyskusje, spory, wykuwanie własnego poglądu. Pamiętam, że często po apelu spotykaliśmy się w kadrówce i rozpoczynaliśmy dyskusje, na różne harcerskie tematy. Bywało emocjonująco, ale każde takie spotkanie uczyło nas szukania sensu. Mistrz zadawał nam pytania, zasiewał wątpliwość, ale odpowiedzi musieliśmy poszukać sami, i to takiej do której będziemy przekonani i przyjmiemy jako swoją. Wiedział, że uwierzymy tylko w to co zrozumiemy.

Tak było na przykład, kiedy na początku obozu dostaliśmy za zadanie przygotować scenariusz tzw. „biszkopta”. Na podstawie doświadczeń z naszych środowisk spisaliśmy wszystkie nasze szalone wizje. Wtedy Mistrz zapytał czy chcielibyśmy sami wziąć udział w tym co zaplanowaliśmy. Przez chwilę nawet próbowaliśmy bronić naszych pomysłów i tego, że to „tradycja” i że „zawsze tak było” i że „my tak mieliśmy.” Później na spokojnie porozmawialiśmy o celowość takich rytuałów i o tym co może czuć dziesięciolatek sam w lesie na swoim pierwszym obozie. Zrozumieliśmy. Mistrz dał nam czas, zostawił „Obrzędowy piec” Marka Kudasiewicza i kazał zaplanować wszystko od nowa. Przygotowaliśmy nowy scenariusz, osadzony w obrzędowości, a przede wszystkim pozytywny i celowy. Tego samego wieczora uczestniczyliśmy w „biszkopcie” przygotowanym na podstawie naszego drugiego scenariusza i zobaczyliśmy, że nie musi być strasznie, żeby było ciekawie i tajemniczo.

Ciekawym doświadczeniem, mającym bardzo praktyczny wymiar było też wspieranie organizacyjne zaprzyjaźnionego obozu. Było to dla nas duże wyróżnienie organizować coś dla nich, a z drugiej strony mogliśmy realnie sprawdzać teorię.

Myślę, że kluczowym elementem pracy było zaufanie. To była ogromna odpowiedzialność i pewien rodzaj szacunku. My się go nie baliśmy, po prostu staraliśmy się robić wszystko, by nie zawieść zaufania jakim nas obdarzono. Dotyczyło to różnych sytuacji, czasem nawet bardzo przyziemnych. Powierzał nam zadania i czekał na efekt, reszta zależała od nas. Pamiętam na przykład, że pierwszy dzień pionierki prawie cały przespaliśmy (dla większości z nas był to drugi obóz, byliśmy po prostu zmęczeni). Mistrz tylko podał termin, do którego wszystkie prace organizacyjne mają być skończone. Pierwszy dzień był leniwy, ale kolejnego nadrobiliśmy wszystko z entuzjazmem. Mieliśmy ogromną swobodę działań, ale wiedzieliśmy gdzie są granice. To była wielka lekcja samodyscypliny.

Wielokrotnie czuliśmy, że Mistrz rzucał nas na głęboką wodę, ale zawsze był gotów do pomocy w razie konieczności. On nas nieustannie sprawdzał i poddawał próbom, bacznie nas obserwował w pozornie codziennych sytuacjach. Obserwował, nie kontrolował. Nie mam pojęcia, jakie były ostateczne kryteria ukończenia kursu i nigdy o to nie pytałam. Oddawaliśmy jakieś zadania pisemne, ale to nie one były najważniejsze. Dziś, obstawiam, że to spływ kajakowy był takim doświadczeniem, które najwięcej o nas powiedziało. Po spływie Mistrz już wiedział. Sama zajmuję się kształceniem i wiem, że takich rzeczy jak pisanie planu pracy można się prędzej czy później nauczyć, ale pewną wizję, postawę, chęć działania i to „coś” trzeba w sobie mieć.

To Mistrz zachęcił mnie do rozwoju, do zdobywania stopni – zarówno harcerskich jak i instruktorskich. Rozwój i praca nad sobą stały się dla mnie czymś oczywistym. Pamiętam też, że w kadrówce zbudowana była mała biblioteczka, pełna książek które inspirowały nas i pobudzały do szukania szerzej (od tego czasu nieustannie gromadziłam różne książki przydatne w pracy harcerskiej, a na organizowane przeze mnie szkolenia staram się zabierać zawsze jakieś książki czy materiały mogące stanowić inspirację dla moich kursantów).

Wszystko co robiliśmy było oparte o autorytet i siłę komendanta kursu. On miał wizję i umiał nam ją przekazać. Inspirował nas. Miał dla nas czas, dużo rozmawialiśmy. Nawet spory z nim pobudzały do refleksji, szukania własnego zdania, szerszego spojrzenia a przede wszystkim odpowiedzi na pytanie „po co?” Był Mistrz i byli uczniowie, którzy od niego czerpali. Można go było kochać albo nienawidzić, ale na pewno nie dało się przejść obojętnie i spotkanie z nim wywierało jakiś wpływ.

Tak było kilkanaście lat temu. Czy dziś taka szkoła instruktorskiego życia sprawdziłaby się? Czy szkolenie oparte na doświadczeniu i autorytecie Mistrza mogłoby zastąpić standardy? Dużo w naszym ZKK rozmawiamy o kształceniu instruktorów metodą harcerską. Dbamy o to by w naszych działaniach nie brakowało po prostu harcerstwa, takiego które kursanci odczują i będą chcieli kontynuować w swoich środowiskach. Ja do tego dorzucam Mistrza, bowiem warunkiem skuteczności harcerskiej metody jest osobisty przykład instruktora. Kiedyś w naszym ZKK dobierając kadrę na kurs drużynowych przyjęliśmy takie kryterium – czy jest to ciekawy człowiek, który może zasiąść przy ogniu i mieć jakąś historię do opowiedzenia. Mój Mistrz miał i dobrze wiedział czego chce nas nauczyć. Chciał dzielić się wiedzą i doświadczeniem, pokazać jak być instruktorem. Był z nami i dla nas. A my rozpaleni ideami, chętnie reszty uczyliśmy się już sami bo i tak nic nie zastąpi praktyki. Długo myślałam, że to był kurs jak każdy inny – dziś wiem, że przeżyłam tam coś dużo cenniejszego.

Coraz częściej zastanawiam się nad tym czy aby na pewno w kształceniu instruktorskim akcent jest wystarczająco mocno położony na stawanie się instruktorem, na dochodzenie do własnego mistrzostwa. Czy nasze kursy, które powinny dawać przeżycie i kierunkować rozwój zgodny z ideą stopnia, nie stają się po prostu zwykłymi szkoleniami lub też zlepkiem warsztatów, czy w ścisku godzin i natłoku „ważniejszych treści” nie zawężamy przestrzeni do bycia z Mistrzem? Bo choćby nawet formy były możliwie ciekawe, nigdy nie zastąpią bycia razem, wspólnego przeżywania harcerstwa i budowania tej niezwykłej relacji mistrz-uczeń.

hm. Katarzyna Kurowska

członkini ZKK Hufca Łódź-Polesie

 

 

--------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Nr HR-a:  I/2015 Numer Specjalny - Kształcenie


Social Sharing: Facebook Google Tweet This

Brak komentarzy. Może czas dodać swój?
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.