- Drukuj
- 19 kwi 2022
- O Ruchu Harcerskim
- 1992 czytań
- 0 komentarzy
Marek Kamecki
Harcerze idą na wojnę ? – o pierwszych 40 dniach wojny w Ukrainie - ambiwalentnie.
Na początku chciałbym wyjaśnić młodzieży pojęcie „ambiwalentnie” – Stanisław Tym tłumaczył to tak: „Uczucia ambiwalentne ma mężczyzna obserwujący swój nowy samochód spadający w przepaść, za którego kierownicą siedzi jego teściowa.”
Więc po 40 dniach wojny mam uczucia ambiwalentne.
Na początek trzeba stwierdzić, że jak cały kraj (i nie tylko) długi i szeroki, wszędzie pracują harcerskie punkty pomocy ofiarom rosyjskiej napaści na Ukrainę. Bodajże wszystkie organizacje harcerskie wydały komunikaty, rozkazy, powołały sztaby kryzysowe, uruchomiły konta, infolinię i pomoc psychologiczną dla harcerzy pełniących służbę. W tych punktach tysiące harcerek i harcerzy dzień i noc pełni służbę przy zbieraniu, sortowaniu darów, przyjmują uchodźców na przejściach granicznych, karmią zmarzniętych ludzi, głównie kobiety i dzieci, zaopatrują w artykuły pierwszej potrzeby, organizują transport w głąb kraju, szukają miejsc w których mogli by, chociaż tymczasowo zamieszkać. Dla uciekających przed wojną są harcerze najczęściej pierwszymi osobami po TEJ stronie granicy, które zarzucają im koc na plecy, wkładają w ręce kubek gorącej herbaty i zapewniają o tym, że wszystko będzie dobrze, jakkolwiek by nieracjonalnie brzmiały te słowa.
Sieć pełna jest relacji z tych akcji, wezwań do stawienia się na służbę, artykułów w lokalnych i krajowych mediach, nagrań wywiadów i reportaży o harcerzach niosących pomoc. Harcerstwo może być dumne ze zdanego egzaminu w czas próby.
„Jesteście wspaniali – czuwaj!” jak często komentowane są te relacje.
I trzeba dobitnie stwierdzić, że to harcerstwo jakie teraz jest, odpowiedziało adekwatnie do tego czym jest, na wyjątkową sytuacje jaką przed nami wszystkimi postawił los. Odpowiedziało jak umiało – „Robimy to co jest w naszych możliwościach” – tak skomentowała jeden z moich postów pewna instruktorka.
Ale jak napisałem – mam odczucia ambiwalentne.
Dlaczego?
Bowiem mam takie odczucie, że harcerstwo nie jest w tym miejscu w którym powinno być. Czas kryzysu, czas gorący wydobywa prawdziwy obraz rzeczywistości. I co zobaczyłem?
Otóż każda większa sytuacja kryzysowa przechodzi przez trzy etapy reakcji społecznej.
- Etap pojawienia się kryzysu – następuje bezpośrednia reakcja osób i nieformalnych grup, które bez względu na grozę sytuacji i ryzyko angażują się w zapobieganie skutkom kryzysu. Nie oglądają się na koszty, nie pytają kto im zrefinansuje pieniądze na paliwo, biorą bezpłatne urlopy bez nadziei, że ktoś to zrekompensuje, zgodnie z hasłem: ”Wszystkie ręce na pokład!”. Zaczynają działania pociągając za sobą innych i w sposób niezamierzony tworzą społeczny ruch z typowymi dla niego elementami zaangażowania ideowego, brakiem struktur i hierarchii, nastawiony przede wszystkim na realizację konkretnych zadań i odrzucanie problemów pozornych. Mimo zgoła nieco anarchistycznego charakteru to pospolite ruszenie jest szybkie, skuteczne i niezwykle efektywne. Panująca w nim atmosfera gotowości podejmowania, często samodzielnie zdefiniowanych zadań buduje atmosferę wzajemnej życzliwości i karności. Jeżeli ludzie widzą, że jakiś temat jest już ogarnięty przez jakąś grupę lub osobę, chętnie podporządkowują się działającemu już rozwiązaniu.
- Etap drugi to stopniowe włączanie się organizacji społecznych, gdzie ich członkowie utożsamiając się z organizacją, ale też dysponując odpowiednim instrumentarium formalno-prawnym i szczególnie gdy są rozpoznawalne społecznie rozpoczynają swoje działanie. Wydawane są oświadczenia i komunikaty, uruchamiane zaplecze sprzętowe i materiałowe, uruchamiane są rachunki bankowe dla wpłat „na rzecz…”, a wszyscy członkowie organizacji wzywani są do udziału w działaniu. Stopień zaangażowania i skala reakcji jest uzależniona od profilu konkretnego NGO-su (będę używał tej nazwy w uproszczeniu chociaż wiem, że nie każde stowarzyszenie jest NGO-sem), poziomu kierownictwa, posiadanych środków i ogólnego poziomu zorganizowania podmiotu. Zaczynają pojawiać się problemy kompetencyjne i pierwsze działania typu PR. W panującym jeszcze chaosie stowarzyszenia próbują znaleźć odpowiednio atrakcyjną, ale też dobrze „sprzedawalną” formę działania, zaczynają się wywiady, relacje, reportaże. Realizowane są główne cele - oczywiste w obliczu kryzysu, jest duże zaangażowanie, ofiarność, niezła skuteczność, ale też coraz bardziej na pierwszy plan wysuwa się „lansik”.
- Etap trzeci to stopniowe włączanie się struktur samorządowych i państwowych w działania antykryzysowe. Odpowiednie urzędy wydają oświadczenia, muszą zebrać się odpowiednie gremia, aby uchwalić zakres działania, przeznaczyć odpowiednie środki na ich realizację, sformułować zadania dla odpowiednich służb i agend oraz na bieżąco korygować zakres swojego działania, aby nie wejść w kolizje z prawem. Po pewnym czasie pojawiają się odpowiednie rozporządzenia tworzące przestrzeń prawną dla organów samorządu, urzędów państwowych i służb i cała machina zaczyna działać. Lepiej lub gorzej – zależy od wielu czynników – ale zaczyna. Pojawiają się bariery formalne, wkracza bezwład i mentalność urzędnicza polegająca na bardziej bezdusznym podejściu do problemu, załatwianiu tematów „od…do”, spychaniu odpowiedzialności na inne szczeble lub urzędy. Spada skuteczność realizacji najważniejszych celów, pojawia się poczucie, że problem zostanie rozwiązany systemowo.
Ten podział jest oczywiście pewnym uproszczeniem, gdyż granice pomiędzy etapami są płynne. Zdarza się, że w pierwszej reakcji następuje właściwa reakcja służb np. policji czy straży pożarnej, jakiś burmistrz zareaguje natychmiast i bez właściwego umocowania prawnego, jakieś stowarzyszenie zostanie poniesione do działania przez swoich członków zanim jego władze stworzą instrumentarium formalno-prawne do działania. Ale to są wyjątki potwierdzające regułę.
Dla zobrazowania powyższego podziału przytoczę kilka sytuacji kryzysowych w których brałem udział. Nie robię tego dla własnej sławy i „chwały mołojeckiej” gdyż i tak jest ona wielka, ale dlatego, że łatwiej mi zobrazować mechanizmy społeczne w obliczu kryzysu.
Powódź tysiąclecia we Wrocławiu w 1997 roku.
Pierwszą informacją, która zaniepokoiła wrocławian była relacja o zalaniu Kłodzka w dniu 7 lipca, woda sięgnęła pierwszych pięter. Następną była o zalaniu Nysy i Raciborza. Zaczęto rozmawiać o tym, że miasto też może ucierpieć. Następnego dnia zobaczyliśmy w TV relacje z zalanych terenów, a 10 lipca z Opola. Na dachach siedziały dziesiątki osób, których nikt wcześniej nie ostrzegł, ani nie ewakuował. W sobotę 12 lipca poszedłem rano na pobliskie wały, żeby zobaczyć co się dzieje. Woda szorowała równo z wałami. Normalnie można było zejść do rzeki po długich schodach w wale i jeszcze trzeba było iść ok 150 m. żeby dojść do koryta. Teraz woda darła z ogromną prędkością tuż pod stopami. Przełknąłem ślinę i pędem pobiegłem do domu. Mieszkaliśmy wówczas na pierwszym piętrze „gierkowskiej” wielkiej płyty na osiedlu Popowice. Zacząłem pakować najpotrzebniejsze rzeczy, dokumenty, jedzenie… Z parteru przyszła sąsiadka z pytaniem, czy mogą wnieść do nas swoje najcenniejsze rzeczy. Poradziłem jej żeby uciekali, ale nie chcieli zostawiać mieszkania. Dałem jej nasze klucze i po zapakowaniu małżonki i moich dwóch małych brzdąców wywiozłem całą gromadkę na Grabiszynek do teściów wiedząc, że ta dzielnica jest najwyżej położona w mieście. Wróciłem do domu i spakowałem plecak, toporek, szpadel, śpiwór, resztę jedzenia. Dysponując starym Fiatem 125p kombi ruszyłem do centrum bez konkretnego pomysłu. Pomyślałem jedynie, że jeżeli trzeba będzie coś ratować, to raczej zabytkowe Stare Miasto z Ostrowem Tumskim i Bibliotekę Ossolineum niż czyjeś chlewiki. Po dotarciu w pobliże Mostu Piaskowego zobaczyłem tam tłum ludzi z łopatami gotowych do napełnienia piaskiem worków i układaniu wałów broniących zabytkowej części Wrocławia. Nie było jednak ani piasku, ani worków. Kilka razy pojawił się nad nami helikopter zrzucający paczki powiązanych worków, ale były natychmiast rozdysponowywane podobnie jak piasek z okolicznych piaskownic. Ktoś przyjechał osobowym autem pełnym worków z piaskiem i informacją, że na ul. Wiśniowej, obok wieży ciśnień leżą wielkie hałdy piachu. Zebrałem kilka worków, skrzyknąłem kilku chętnych i w zapakowanym dwunastoma pasażerami Fiatem ruszyłem pędem (fiatem?!) w poszukiwaniu piachu. Na miejscu zaczęliśmy ładować piach do worków i w kilkanaście minut z okolicznych domów zbiegło się ok sto osób z łopatami do pomocy. Nie było jednak worków. Poprosiłem jednego z taksówkarzy, który przyjechał po kolejne worki, żeby nadał komunikat, że potrzebujemy worków. Taksówkarze, ale nie tylko, w ówczesnym czasie mieli w swoich samochodach CB-radio i bardzo wielu ludzi używało go do komunikacji. Komórki dopiero zaczynały swoją karierę. Starszy pan taksówkarz był skuteczny i w niecałe pół godziny zajechało pod nasze hałdy kilka samochodów z piekarni i firm ogrodniczych z workami. Nasłuch prowadzony przez naszego łącznościowca doniósł, że z całego pogórza, czyli licznych miast, miasteczek i wsi jadą do Wrocławia samochody z różnorodną pomocą i szukają jakiegoś miejsca gdzie by ją mogli przekazać. Próbowaliśmy ustalić czy władze zorganizowały taki punkt, ale była sobota, urzędy nie pracowały i wszędzie słuchaliśmy tylko przez telefon „Czterech pór roku” Vivaldiego. W jednym z najbliższych ulicy domków starsza pani wyniosła na werandę telefon i posiłkując się książką telefoniczną obdzwaniała wszelkie możliwe służby i urzędy, ale punktu odbioru pomocy nie było. Przynajmniej nie udało się nam go znaleźć. Na CB słyszeliśmy kierowców ciężarówek z workami, jedzeniem, wodą, lekami, którzy krążyli po mieście szukając jakiegoś miejsca gdzie by mogli „zrzucić pomoc”. Ostatecznie podjąłem decyzję, żeby nasz łącznościowiec zaczął przez radio kierować wszystkich do nas pod wieżę ciśnień. W krótkim czasie zaczęły zajeżdżać samochody zapakowane workami, a łopatami machało już ponad dwieście osób. Zaczęły docierać do nas transporty żywności, obiady w jednorazówkach, woda, leki. Poprosiłem dwie starsze Panie, żeby pomogły to sortować. Zorganizowały całą grupę, głównie kobiet, które zaczęły ustawiać wzdłuż ul. Sudeckiej pod ogrodzeniami, na chodniku przywożone produkty. Powstał punkt zbierania i dystrybucji darów z osobnym łącznościowcem – oczywiście taksówkarzem z CB. „Jak podczas Powstania Warszawskiego” rzuciła z uśmiechem starsza pani.
Nie zauważyłem jak zrobiła się noc. Ludzie pakowali piasek do worków. A nasz taksówkarz ściągał przez radio coraz więcej samochodów, które woziły worki z piaskiem na Ostrów Tumski i do obrony świeżo wyremontowanego Rynku. Trzy ogromne hałdy piachu, wysokie na trzy piętra zaczęły znikać. Worków było dużo, ale zaczęło brakować nam piasku. Łącznościowcy zaczęli prosić o piasek, ale była noc i ciężko było się spodziewać, że ktoś przywiezie ciężarówkę piasku w nocy. Kręcący się pośród nas kilku młodych chłopców ( jak w Mafekingu) powiedziało, że niedaleko na budowie są hałdy piachu. Wrzuciłem ich do auta i pojechałem zobaczyć. Na terenie nowo budowanej Akademii Medycznej za zamkniętym ogrodzeniem w mroku nocy zobaczyłem piękne, wielkie hałdy piachu. W pierwszym odruchu chciałem przenieść tam ludzi z łopatami, ale jeden z kierowców ciężarówki, który przywiózł piasek z prywatnej piaskarni spod Gniechowic powiedział, że będzie przywoził piasek z tego miejsca. Pojechaliśmy na teren budowy. Bezceremonialnie włamaliśmy się przez główną bramę, a kierowca ciężarówki „na kable” odpalił stojącą przy hałdach koparko-ładowarkę. Rzucił tylko – „Przysyłaj tu samochody”. Wróciłem pod wieżę i każdą ciężarówkę, która przywoziła piasek zaopatrywałem w chłopaka-pilota i kierowałem na budowę po piasek. Nad ranem zdrzemnąłem się w moim kombiaku i całą następną niedzielę ładowaliśmy worki z piaskiem. Skontaktowałem się z kilkoma instruktorami, których pamiętałem z ZHR-u, z którego kilka lat wcześniej odszedłem, ale wszyscy byli na obozach i „ktoś przecież musi się opiekować dziećmi” usłyszałem. Na moje „…że w harcerstwie są harcerze, dzieci są w szkole i może przyjechaliby na pomoc miastu” dostałem wymijające odpowiedzi. Dałem spokój.
Jeden z obywateli wystawił przed dom telewizor i podczas przerw na posiłki oglądaliśmy relacje z zalewanego miasta czekając kiedy woda dotrze do nas. Oglądaliśmy też siedzącego w studiu telewizyjnym przez większość powodzi ówczesnego Prezydenta Wrocławia Bogdana Zdrojewskiego, który nieogolony i w rozchełstanej koszuli bronił przed kamerami naszego miasta. W niedzielę wieczorem przyjechała policja. Popytali, pokiwali głowami i pojechali. Późnym wieczorem przyjechała ekipa telewizyjna. Pytali kto tu rządzi. „Nikt” – usłyszeli. Chcieli zrobić wywiad z kimś ze sztabu, ale nie było sztabu, więc kilka osób ładujących piasek udzieliło im do kamer zdawkowych odpowiedzi. Nie byli zadowoleni. We wtorek nad ranem poziom wody przestał się podnosić i zaczął spadać, woda zaczęła ustępować, worki przestały być potrzebne i przed południem zajechało ładne auto i trzech panów ze „Sztabu kryzysowego” zaczęło rozpytywać, o to kto tu zorganizował ten punkt, bo ktoś będzie musiał zapłacić za piasek. W ten sposób w niecałą godzinę punkt przestał istnieć. Woda się cofała, nikt już nie potrzebował worków z piaskiem. Ani nas.
Po powodzi czytałem relacje o koordynacji obrony przeciwpowodziowej przez jakiś Sztab kryzysowy, ale nikt z nas nie miał żadnej z nim styczności przez pierwsze, najważniejsze kilka dni powodzi.
Powódź we Wrocławiu w 2010 roku.
W połowie maja lało bez przerwy. Ok 18-go stan wody zaczął zbliżać się do tego z 1997 roku ( w Tresnej tylko mniej o jeden metr niż przy „powodzi tysiąclecia”). Ogłoszono stan alarmowy. 20 maja ludzie rzucili się na sklepy wykupując wodę i żywność. Wrocław szykował się do kolejnej powodzi. Władze miasta powołały sztab kryzysowy. Ubrałem mundur, spakowałem plecak i jako zwykły drużynowy (od dwóch lat prowadziłem drużynę po powrocie do służby) zarządziłem zbiórkę alarmową z ekwipunkiem. Mimo środka tygodnia (czwartek) stawili się wszyscy. Skontaktowałem się z ówczesnym Komendantem Chorągwi i z Zarządem Okręgu. Udałem się do siedziby sztabu kryzysowego przy ul. Piłsudskiego, gdzie przyjęła mnie bardzo ładna sekretarka i zaprowadziła do pomieszczenia w którym nad wielkim planem Wrocławia stało ok. dziesięciu dosyć starszych panów z różnych wydziałów miasta. Patrzyli na mapę i zastanawiali się gdzie wzmacniać wały. Mieszkańcy ponownie spontanicznie rzucili się do sypania worków. Zaproponowałem (trochę na wyrost), że harcerze mogą patrolować brzegi rzek (we Wrocławiu jest 5 rzek), obserwować i meldować o zagrożeniu. Moją ofertę przyjęto z zadowoleniem i w tym momencie z pokoju obok wyszedł kolejny starszy pan, który oświadczył, że na jednej z ulic (nie pamiętam nazwy) pojawiła się woda. Zobowiązałem się to sprawdzić. Po odwiedzeniu sztabu zdałem telefoniczną relację Komendantowi Chorągwi i spytałem czy ma już gotowe patrole rowerowe mogące monitorować wały. Nie miał. Drużynowi i szczepowi przekazali, że „nie wiadomo czy są potrzebne, jest sztab kryzysowy, odpowiednie służby, jest środek tygodnia, nikt nie zwolni dzieci ze szkoły…itd., itp.” Chciałem już powiedzieć, że dzieci są w szkole, a w harcerstwie – harcerze, ale ugryzłem się w język. Ostatecznie stanęło na tym, że Przewodniczący Okręgu powoła Harcerskie Pogotowie Powodziowe (HPP), mianuje mnie komendantem i mam sobie zebrać ochotników. Zacząłem dzwonić po wszystkich drużynowych i organizować służbę. Pojechałem na ulice na której wg informacji ze sztabu pojawiła się woda, ale okazało się, że to tylko wybiła studzienka kanalizacyjna. Szybko doszedłem do tego, jak funkcjonował sztab kryzysowy – radio Wrocław prowadziło bezpośrednią relację z walki z powodzią, słuchacze dzwonili do radia i mówili co się dzieje, redaktor podkręcał informacje, żeby były bardziej sensacyjne, a w sztabie kryzysowym starsi panowie słuchali radia i wysyłali tam służby. Taaa… Zebrałem telefonicznie grupę ok 30 harcerzy z różnych drużyn, kilku instruktorów i pojechaliśmy sypać piasek do worków i układać je przy moście na Widawie. Słyszałem, że na Kozanowie piasek sypie jakaś starsza drużyna z ZHP. Następnego dnia po południu pojechałem do komendy chorągwi ZHP. Ostatni raz byłem tu w 1987 roku gdy mnie wyrzucano z organizacji za łamanie świeckości, teraz przybywałem jako komendant HPP, prawie instruktor w ZHR, prawie, bo ówczesne władze ZHR trzy lata nie chciały mnie przywrócić do stopnia harcmistrza za „odchylenie liberalne” i bezbożnictwo. Drzwi komendy były zamknięte (piątek po południu?), ale telefonicznie uzyskałem od kogoś z komendy info, że poinformują o naszej akcji. Ostatecznie w działaniach HPP wzięło udział ok. sześćdziesięcioro harcerek i harcerzy, ok trzydziestka z ZHR, kilkunastu z ZHP, kilkunastu z Zawiszy i kilku „cywili”. Przez kilka dni patrolowaliśmy wały i co godzinę wysyłaliśmy zbiorczy raport do Straży Miejskiej. Jak na prawie milionową aglomerację sześćdziesiąt harcerek i harcerzy? No cóż….
Po zakończeniu akcji raport z działań złożyłem Komendantowi Chorągwi. Ponoć pomogło to w przywróceniu mi stopnia.
Przyjęcie we Wrocławiu rannych Ukraińców w 2014 roku.
W poniedziałek po południu 24 lutego 2014 roku odebrałem telefon od Krzysztofa Stanowskiego z informacją, że we Wrocławiu wyląduje samolot wojskowy z Kijowa z transportem rannych Ukraińców. Nie wiadomo ilu ich będzie i w jakim stanie, ale mają być umieszczeni w szpitalu wojskowym i trzeba by było zorganizować im jakąś opiekę pozamedyczną – ciepłe przyjęcie, niezbędne przedmioty codziennego użytku. Zostali zabrani prosto z kijowskich ulic i nie mają ze sobą nic.
Od kilku miesięcy trwały protesty przeciwko polityce prorosyjskiej władz ukraińskich i ostatecznie 18 lutego zaczęły się krwawe walki na ulicach Kijowa. Zginęło kilkudziesięciu demonstrantów, także członków oddziałów skierowanych do tłumienia rewolucji. Efektem była większa niż dotychczas niezależność Ukrainy, jeszcze silniejsza determinacja, żeby oderwać się od Rosji i dołączyć do UE i NATO. W całym kraju usuwano symbole sowieckie, prezydent Janukowycz uciekł do Moskwy, a parlament powołał nowy rząd i dokonał zmian w konstytucji.
Ranni Ukraińcy mieli przylecieć wieczorem. Zameldowałem Komendantowi Chorągwi Harcerzy i Przewodniczącemu Okręgu ZHR o otrzymanej informacji i spytałem co wobec tego faktu zamierzają zrobić. „Coś trzeba zrobić” – w efekcie zarząd okręgu powołał Harcerskie Pogotowie Pomocy Ukrainie, a mnie mianował komendantem. Zacząłem rozpuszczać wici wśród harcerzy i znajomych i wieczorem do szpitala zaczęli napływać pierwsi ochotnicy z darami. Jednocześnie pojawiły się ekipy telewizyjne i udało mi się poprosić za ich pośrednictwem o pomoc w zbiórce niezbędnych rzeczy. Jednocześnie udałem się do Dyrektora szpitala z informacją o naszej gotowości i z prośbą, abyśmy mogli, tam gdzie to jest możliwe medycznie, zająć się rannymi. Dyrektor wyraził zgodę, a nawet entuzjazm i przydzielił specjalne pomieszczenie, gdzie zaczęliśmy zbieranie i sortowanie darów. Wieczorem całe miasto obiegły informacje, że harcerze zbierają dary dla rannych na Majdanie i ludzie zaczęli przynosić coraz więcej różnych potrzebnych rzeczy.
„O pomoc dla hospitalizowanych we Wrocławiu Ukraińców zaapelowało Harcerskie Pogotowie Pomocy Ukrainie ZHR. Harcerze poszukują polskich rodzin, które zaoferują opiekę rannym z Kijowa.
Potrzebne są rodziny, które roztoczą opiekę nad rannymi w szpitalu. Chodzi o rodzinne ciepło, zakupienie drobiazgów, np. kapci, szlafroka, ręcznika, szczoteczki do zębów czy soków. Ważne jest też, aby umożliwić im kontakt telefoniczny z rodzinami na Ukrainie - postaramy się mieć karty telefoniczne do użytku - powiedział Marek Kamecki z Harcerskiego Pogotowia Pomocy Ukrainie.”*)
*) tvp, 24.02.2014, https://www.tvp.info/14154560/w-szpitalach-przybywa-poszkodowanych-z-majdanu#!
Pogotowie Pomocy Ukrainie ZHR szuka rodzin, które zaopiekują się Ukraińcami podczas ich pobytu w szpitalu. Chodzi o zapewnienie rodzinnego ciepła i zakupienie drobiazgów potrzebnych podczas rekonwalescencji. Postaramy się o zdobycie środków na te wydatki. Ważne jest jednak, aby umożliwić tym osobom kontakt telefoniczny z rodzinami na Ukrainie. My postaramy się mieć karty telefoniczne do użytku – podkreśla Marek Kamecki z Harcerskiego Pogotowia Pomocy Ukrainie. I apeluje, by jak najszybciej zgłaszały się osoby, które są gotowe pomóc już od wtorkowego poranka.” *)
*) tvn24, 24.02.2014, https://tvn24.pl/wroclaw/ranni-z-majdanu-przylecieli-do-wroclawia-18-osob-potrzebuje-pomocy-ra401729-3351601
Samolot przyleciał nad ranem. Rannych wniesiono do sal i w pierwszej kolejności zaopiekowali się nimi lekarze i pielęgniarki. Gdy medycy zakończyli, do łóżek podeszli nasi ochotnicy, każdy się przedstawił, powiedział kim jest i po co tu jest. Trzeba było przełamywać barierę językową, ale z tym nie było większego problemu – część z nas pamiętała resztki języka rosyjskiego ze szkoły. Wręczyliśmy rannym szlafroki, ręczniki, kosmetyczki z przyborami toaletowymi, wodę, soki, kanapki, owoce, ale to czego potrzebowali najbardziej to kontaktu telefonicznego z rodzinami. Dzięki ofiarności wrocławian kupiliśmy karty telefoniczne i kilka telefonów i daliśmy je potrzebującym. Mimo bardzo wczesnych godzin rannych nikomu nie chciało się spać. Ranni i nasi ochotnicy zaczęli sobie opowiadać o sobie, o tym co robią, czym się zajmują, o rodzinach, o sytuacji w Kijowie… udało się nam stworzyć psychologiczny pierwszy bufor dla ludzi wyrwanych z zagrożenia, co jest najważniejszym zadaniem w sytuacjach kryzysowych. Ok 08.00 pojawiły się ponownie media i za ich pośrednictwem zdałem relację i poprosiłem o zgłaszanie się rodzin gotowych przyjąć lżej rannych Ukraińców, którzy po kilku dniach będą mogli być wypisani ze szpitala. W kilka minut później otrzymałem bardzo nieprzyjemny i utrzymany w agresywnym tonie telefon z Urzędu Miasta z pytaniem, kto nam wydał zgodę na taką akcję i z żądaniem żebyśmy natychmiast przerwali tą autopromocję. Godzinę później zjawiła się w szpitalu pani z Urzędu Miasta, która oświadczyła, że mamy opuścić szpital i że kto inny zajmie się poszkodowanymi Ukraińcami. Zdębiałem i zaproponowałem żeby zrobić to płynnie, łagodnie i miękko. No i faktycznie – udało się. Pani natychmiast udała się do Dyrektora i zażądała żeby przy rannych asystowali członkowie organizacji Młodzi Demokraci (młodzieżówka PO). Pan Dyrektor zapytał – „gdzie oni są?”, na co otrzymał odpowiedź, że „dzisiaj przyjdą”, „no to jak przyjdą to wtedy zmienią harcerzy” – orzekł Dyrektor. Przyszedł potem do nas i powiedział, że mu przykro i że nie wie dlaczego, ale nie chce na terenie szpitala żadnych walk politycznych, ani nie zamierza wchodzić w konflikt z „miastem”. Późnym popołudniem przyjechało kilka taksówek z lekko przestraszonymi młodymi ludźmi, którzy zajęli nasze miejsca przy szpitalnych łóżkach. Ukraińcy byli lekko zdezorientowani, ale powiedziałem im, że harcerze są taką siłą pierwszego reagowania, a teraz zajmą się nimi specjaliści. Nie było to chyba jednak zbyt przekonywujące. Gdy udało mi się ustalić, kto jest jakimś prezesem czy też kierownikiem tej grupy przekazałem protokolarnie zebrane dary i pieniądze. Protokół i raport z akcji złożyłem w Zarządzie Okręgu.
Wojna na Ukrainie w 2022 roku.
Oszołomiony stałem przy radioodbiorniku i słuchałem informacji o uderzeniu wojsk rosyjskich na Ukrainę. A jednak panowie ze „Strategy & Future” mieli rację. Niestety.
Jak wszyscy czekałem na informacje o zajęciu Kijowa i przejęciu władzy przez moskiewskie marionetki, lecz tak jak wszyscy z godziny na godzinę szczęka mi opadała coraz niżej i nadzieja wlewała w serce. Walczą! Trzeba ich wspomóc. Przez cały piątek śledziłem sytuację i krytycznie oceniałem swoje możliwości zgłoszenia się do Legionu Ochotniczego. Sieć zaczęła być zalewana falami informacji o rzekach uchodźców zmierzających w kierunku polskiej granicy. Zacząłem szukać. Po kilku godzinach poprzez fb znalazłem młodego chłopaka, który wybierał się do Lwowa wozić uchodźców. Po skontaktowaniu się z nim okazało się, że pracuje „na busach” którymi firma wozi gastarbeiterów do Holandii i Niemiec i jego szef pozwolił mu na tą akcję. Myślałem, że pojadę jako zmiennik, ale był wolny bus. Za kilka godzin w trzy auta mknęliśmy autostradą na wschód. Przed granicą powitał nas sobotni świt. Po zatankowaniu (szef powiedział, że paliwo na własny rachunek) do pełna zjedliśmy po hot-dogu i wypili kawę. „Ostatnia kawa” orzekł jeden z kierowców z uśmiechem. Podjechaliśmy pod przejście graniczne gdzie na śniegu leżały plandeki, a na nich grupa miejscowych uwijała się pomiędzy paczkami. Od granicy wysypywali się ludzie, głównie kobiety i dzieci. Płacz, wołanie,… groza…
Po zapakowaniu busów po dach kartonami z lekami, kanapkami, batonami i wodą podjechaliśmy do punktu granicznego. Jako najstarszy podszedłem do oficera straży granicznej i powiedziałem, że wieziemy leki do sztabu kryzysowego we Lwowie (założyłem, że jakiś sztab musi tam być) i z powrotem mamy zabrać poszkodowanych. Na pytanie czy mamy jakieś papiery odrzekłem, że dostarczę po wojnie. Spojrzał na mnie i powiedział – „ Uważajcie”. Ukraińscy pogranicznicy tylko spytali dokąd jedziemy. Przez chmury przezierało chwilami czyste niebo i słońce, a chwilami sypał drobny śnieg. Jechaliśmy główną drogą na Lwów mijając trzy kilometrową kolumnę zmarzniętych ludzi. Stanęły mi przed oczami sceny z najstraszniejszych filmów o wojnie. Droga była pusta więc za niecałe dwie godziny podjechaliśmy do rogatek miasta, gdzie zatrzymał nas okopany patrol wojska. Powitałem ich słowami „Sława wolnyj Ukrainy” i wjechaliśmy do centrum. Zatrzymaliśmy się bo już nie było polskiego zasięgu więc telefony na nic i trzeba było się naradzić – co dalej? Postanowiliśmy pojechać na dworzec główny gdzie tłum ludzi oczekiwał pociągów do Polski. Przed dworcem spytaliśmy dwie dziewczyny z żółtymi opaskami na rękach gdzie tu jest jakiś sztab, albo punkt gdzie możemy zrzucić „towar”. „To my” orzekły i za chwilę kilkudziesięciu ludzi w każdym wieku rozładowywało nasze samochody. Nie wiem kto to był, ani dokąd poszły nasze dary, ale w sumie po co mi ta wiedza? W trakcie rozładunku zaczęli się tłoczyć ludzie i pytać czy nie jedziemy do granicy. Za chwilę stałem w otwartych drzwiach rozładowanego busa i z tłumu ok. trzystu osób musiałem wybrać kilkanaście, które zabiorę. Wszyscy trzymali ręce w górze, w niektórych dłoniach powiewały banknoty, inni trzymali nad głowami małe dzieci. Ludzie coś wołali, ale nie próbowałem nawet zrozumieć. Za chwilę toczyłem się dziewięcioosobowym busem z czternastoma pasażerami w środku do granic miasta. Z początku panowała cisza jakby wszyscy wzięli wdech i nie chcieli oddychać, ale po chwili zaczęły się rozmowy i atmosfera się rozluźniła. Zacząłem żartować na tyle na ile mój zapomniany rosyjski pozwalał. Część z nich słabo mówiła, ale rozumiała po polsku i jakoś tak żeśmy się porozumiewali. Przy wyjeździe z miasta zawyły syreny alarmu przeciwlotniczego i nagle wszystkie głosy ucięły się jak nożem. Nawet niemowlęta zamilkły. Po kilku dniach nie robiło to już na mnie wrażenia bo alarm był ogłaszany we Lwowie ćwiczebnie parę razy dziennie. Dowieźliśmy naszych pasażerów do samej granicy i trochę na „krzywy ryj”, bo bez kolejki, przerzuciliśmy ich na drugą stronę. W sobotę obróciliśmy cztery razy i o północy po uzupełnieniu paliwa i kofeiny w żyłach padliśmy przespać się chociaż kilka godzin. W niedzielę o piątej rano znowu jechaliśmy w kierunku Lwowa. Miałem wrażenie, że jestem tu już miesiąc. Nie będę opisywał wszystkich wydarzeń, ale jedno wryło mi się w pamięć: gdy w poniedziałek przewieźliśmy przez granicę ostatnią naszą grupę ludzi, którzy uciekli do Lwowa z głębi bombardowanej już masowo Ukrainy, z pobliskiej ciężarówki przypadkiem na ziemię spadła klapa z głośnym hukiem. Wszyscy Ukraińcy padli od razu na ziemię. My staliśmy dalej nie rozumiejąc co się stało. Pogranicznicy, policjanci, wolontariusze, wszyscy staliśmy i patrzyliśmy z przerażeniem na wojnę.
Za każdym razem gdy dowoziliśmy ludzi do Polski zauważaliśmy rosnące miasteczko z namiotami i samochodami z pomocą. Przeważnie byli to lokalsi przywożący gorącą zupę, kanapki, słodycze, wodę. Mimo braku jakiegokolwiek „sztabu” i panującego pozornie chaosu wszystko działało – przekraczające granice grupy Ukraińców dostawały koce, kubek z gorącą herbatą i mogły posilić się za darmo, zabrać ze sobą w dalszą drogę dowolną ilość jedzenia. Były też „stoiska” z higieną. Nie było żadnych służb, banerów, stowarzyszeń. Było pospolite ruszenie w Korczowej.
W poniedziałek rano ledwo udało nam się wyjechać z Polski, bo pogranicznicy zaczynali już wypytywać o dokumenty i towar, który wozimy. Postanowiliśmy nie wwozić uchodźców do Polski, tylko podwoziliśmy ich pod granicę. Ukraińscy strażnicy o nic nie pytali.
W niedzielę wieczorem korzystając z zasięgu i naładowanego na Orlenie telefonu wszedłem na fb i zacząłem przeglądać dziesiątki relacji ze zbiórek, rajdów, biwaków, konferencji instruktorskich. Wszystkie były z ostatnich trzech dni. Na moim profilu mam ok 1,5 tyś harcerzy więc było tego sporo. Zrobiło mi się przykro. Napisałem na fb: „Harcerze! Dlaczego jeszcze Was nie ma na punktach granicznych?” Od razu dostałem ogromną ilość odpowiedzi w stylu – „A ciekawe co druh robi?” albo „Działamy w miarę naszych możliwości” , było też dużo o „leśnych dziadkach”, „małym rozumku”, „nieodpowiedzialnym narażaniu młodzieży” i „rozbijaniu szałasu nad granicą”. Wylogowałem się.
W poniedziałek wieczorem musieliśmy wracać, bo busy były potrzebne do wożenia gastarbeiterów. Po powrocie szukałem kolejnej ekipy, ale dopiero w czwartek załapałem się u warszawskich harcerzy na akcję wożenia uchodźców. Pojechałem więc do stolicy pociągiem gdzie dostałem fajne, niestety osobowe, autko i to z zastrzeżeniem, że nie mogę przekraczać granicy. Byłem zawiedziony. Obróciłem po dwa razy dziennie na trasie Warszawa – Hrebenne wożąc uchodźców z granicy na Dworzec Zachodni w Warszawie gdzie był punt dyslokacyjny dla uchodźców. Potem musiałem oddać auto i wróciłem do domu.
Na przejściu granicznym w Hrebennem spotkała mnie niespodzianka – zobaczyłem rozdającego Ukraińcom herbatę mojego starego druha Wieśka Turzańskiego. Zrobiło mi się nieswojo. Dlaczego człowiek, który ma takie fantastyczne kontakty na kresach rozdaje herbatę? Wiesiek „za komuny” zorganizował Referat Wschód i jeździł w latach osiemdziesiątych w samą paszczę NKWD organizować polskie harcerstwo wśród kresowiaków. Pomyślałem, że będziemy się smażyć w piekle za to, że nie wychowaliśmy odpowiednich następców, którzy by robili teraz to, co powinni robić harcerze. Z takimi kontaktami i znajomością, żeby rozdawać herbatę… Po serdecznym powitaniu dowiedziałem się, że w tym dniu na przejściu w Hrebennem pracuje na punkcie całe Naczelnictwo ZHR. Taki symbol. Symbol, nie symbol, ale roboty było dużo. Pogadałem z Naczelnikiem, pogadałem z Przewodniczącym, którego spytałem czy nie byłoby lepiej gdyby harcerze wozili ludzi z głębi Ukrainy do granicy, bo od granicy to już jest dużo chętnych, a i autokary zaczęły wozić ludzi. W odpowiedzi usłyszałem, że harcerze nie mogą działać za granicą, bo ZHR nie ma odpowiedniego ubezpieczenia. Czy wiecie jak wygląda świat w kolorze popielatym? Ja już wiem. Spytałem czy może dałoby się dowiedzieć gdzie byli ubezpieczeni uczestnicy Akcji pod Arsenałem, bo może w tym towarzystwie dałoby się…, ale nie było czasu na dalsze pogaduchy i rozmowa się rozeszła….
Pierwszego dnia w Hrebennem pakowałem całe rodziny do auta i wiozłem do Warszawy. Drugiego już weszła „wyższa” organizacja. Nie można było sobie tak po prostu zabrać uchodźców i ich zawieźć. Po dłuższym wyczekiwaniu pakowani byli do strażackich wozów, które woziły ich do pobliskiego dworku, w którym był punkt recepcyjny. Dwie zaaferowane swoją rolą urzędniczki pokrzykiwały na nich i próbowały znaleźć w tłumie kierowców kogoś kto jedzie akurat do Szczecina. Wśród kilkunastu osób, które przyjechały na własny koszt po uchodźców najwięcej było z Warszawy. Tak więc w poczekalni punktu recepcyjnego tłoczyli się uchodźcy chcący jechać, a to do Szczecina, a to do Monachium, a to do Włoch i duża grupa kierowców, którzy byli skłonni byli jechać do Warszawy, ale nie do Włoch. Beznadziejna sytuacja! Zaproponowałem jednej z pań, żeby wozić uchodźców do punktu dyslokacyjnego do Warszawy, a potem pojadą sobie już dalej darmowymi pociągami do Włoch, a nawet do Szczecina. Pani urzędniczka ( w wieku mojej córki) „wydarła na mnie mordę” – dosłownie i dobitnie, że nie będę jej tu organizował pracy. Czekałem godzinę, aż wreszcie znajda się dla mnie jacyś uchodźcy, ale w końcu straciłem cierpliwość i wynalazłem sobie „swoją” rodzinę. Ale, to nie koniec. Żeby zabrać uchodźców trzeba się było zarejestrować u policjantów. W rozbitym obok dworku namiocie tłoczył się tłum Ukraińców z paszportami w ręku i mniejszy tłumek kierowców czekających na rejestrację. Rozumiem to bowiem zdarzyło się kilka wypadków, gdy jakiś przedsiębiorczy Polak zabierał Ukraińców, a po kilkunastu kilometrach żądał od nich pieniędzy („Jeszcze Polska nie zginęła”). Po prawie godzinnym oczekiwaniu w nieogrzanym namiocie ( „moi” Ukraińcy byli po sześciu godzinach stania po tamtej stronie ) pan policjant sprawdził paszporty i jedną książeczkę zdrowia małego dziecka. Nie znał jednak ani ukraińskiego, ani rosyjskiego więc musiałem mu dyktować wszystkie dane, które zapisywał w małym notesiku nie piszącym prawie długopisem, więc poprawiał co chwila litery. W końcu dałem mu swój długopis – „To od firmy” – powiedziałem z uśmiechem. Potem zostałem sprawdzony w CEPIK-u, ale zasięg był coś nie tego, więc trwało to i trwało. Jak mnie łapią na radar to od razu mają moje dane. Jeszcze tylko oddanie karteczki „na szlabanie”, sprawdzenie paszportów (ach ta cyrylica) i w końcu ruszyliśmy do Warszawy. Różnica między pierwszym, a drugim dniem na Hrebennym celnie obrazuje różnice pomiędzy drugim i trzecim etapem kryzysu.
***
W całym kraju ( i nie tylko ) powstały harcerskie punkty pomocy, zbierane są dary, harcerze pomagają na punktach granicznych, wożą uchodźców z granic, szukają mieszkań, ale to może robić każdy.
Harcerze nie są „każdym”. Nie powinni być, bowiem powinni być czymś więcej. Nie dlatego, że rozsadza ich pycha, ale dlatego, że takie są cele wychowawcze harcerstwa.
Taki zawsze był sens harcerstwa - ukształtowanie jednostki, która nie czeka, aż ktoś mu zorganizuje „pole służby”, jednostki wyposażonej w „gen samodzielności”, jednostki potrafiącej zareagować od razu na sytuację potrzeby – czy to w jakimś kryzysie , czy zwykłej, prozaicznej potrzebie pomocy komukolwiek.
„Scout” to po angielsku „zwiadowca”, a więc człowiek, który idzie samodzielnie na przedzie, a dopiero za nim idzie armia.
Harcerz to w staropolszczyźnie harcownik, ten, który przed bitwą, zanim wzrośnie w szeregach duch bojowy, wychodzi na przedpole i stacza pierwsze pojedynki, żeby zagrzać wojsko do bitwy.
Po to właśnie harcerze noszą mundury będące znakiem służby, a nie kolorowe czapeczki i koszulki. Po to w harcerstwie każdy komendant i drużynowy pisze „rozkazy”, a nie „komunikaty”. Po to są próby, żeby zahartować ciało i ducha do trudnych sytuacji i żeby nauczyć stałej gotowości i czujności. Po to są struktury, żeby w potrzebie szybko zareagować.
Nie chodzi o żadne wyścigi, o to kto był pierwszy i dostanie większy order, ale o to, że w kryzysie liczą się często pierwsze dni, a czasem godziny. Działania harcerskie zaczęły się wprawdzie w pierwszy dzień wojny – tak, wydano oświadczenia, komunikaty, a nawet rozkazy, powołano sztaby kryzysowe, ale to potrafi każdy minister w rządzie i każdy prezes dowolnego stowarzyszenia. W pierwszych dniach wojny na granicach byli zaś tylko lokalsi i jacyś dziwni ochotnicy z całego kraju, którzy bez żadnych mundurów i bez sztandarów, bez deklaracji ideowych i dofinansowania przyjechali na granice, przekraczali ją nielegalnie, żeby nieść pomoc. I to bez ubezpieczenia. Harcerzy tam nie było.
Harcerstwo stanęło do swojej służby „ w miarę swoich możliwości”, stanęło w tym miejscu w którym jest – w szeregu licznych NGOS-ów i bardzo dobrze się w tym miejscu znalazło. Moja babcia mawiała: „Od wołu możesz oczekiwać tylko wołowiny”. Trudno, żeby takie harcerstwo jakie jest, zadziałało inaczej, lepiej, mocniej, ważniej. Po prostu jest jakie jest. Wojna na Ukrainie osłoniła tę popielatą prawdę o tym czym obecnie jest harcerstwo. Jest po prostu dużym, dobrze prosperującym NGOS-em, grupą finansowanych przez rząd stowarzyszeń nawiązujących w swojej symbolice i deklaracjach do harcerstwa, ale tych harcerskich celów nie osiągających.
Jest trochę patriotyzmu, trochę religii, trochę sportu i turystyki, jest dużo fajnej zabawy, są uroczystości, jest „wspieranie wszechstronnego rozwoju”, ale nie ma tych harcowników… no bo gdzie byli w kilku pierwszych dniach wojny, gdy w zmrożonych kolumnach godzinami na granicach stały kobiety z dziećmi czekając, aż ich ktoś zabierze. Byli na zbiórkach, wycieczkach i konferencjach, a powinni być na granicy, na dworcu we Lwowie gdzie przez tydzień koczowało pięć tysięcy zrozpaczonych i ogarniętych strachem ludzi, którzy uciekli spod bomb.
A teraz na białoruskiej i niemieckiej granicy „aktywiści”, jak określają ich media, blokują rosyjskie, niemieckie, francuskie TIR-y.
„Niech wożą towar do Rosji przez Ukrainę – przecież tam nie ma wojny tylko operacja specjalna”. Zablokowanie na kilka godzin transportu dóbr do Rosji poruszyło społeczeństwa zachodnie być może bardziej niż zdjęcia z bombardowania Mariupola. Rząd Rzeczpospolitej nie może, nawet nie powinien blokować granicy, ale przecież nie może zabraniać spontanicznych blokad granicy przez obywateli. Oczywiście rząd musi zareagować, musi przyjechać policja, ocenić sytuację, wysłać meldunek, muszą może wylegitymować uczestników, spisać ich (ach, te nie piszące długopisy), muszą wezwać protestujących do rozejścia się, to wszystko trwa, a TIR-y stoją. Gdy w wyniku negocjacji w końcu blokada przepuści ruch, a policja odjedzie, można z powrotem wejść na drogę i wszystko od nowa. W ten sposób można zablokować transporty do Rosji na wszystkich kilkunastu przejściach do Kaliningradu i na Białoruś. Być może w ten sposób można wymusić silniejszą reakcję Zachodu na to co się dzieje na Ukrainie i dopiec Moskalom. Oglądając kilka relacji z blokad nie widziałem tam harcerzy. No może byli po cywilu, ale nie sądzę – w niewielkiej grupie połowa to lokalni rolnicy ze swoimi maszynami rolniczymi do blokowania dróg, reszta to młodzież z Ukrainy, Polski, Niemiec, Litwy, Łotwy, w sumie niecałe sto osób. Było ich za mało, żeby skutecznie zablokować ruch, gdyż najlepiej robić to kaskadowo – co kilka kilometrów – gdy policja zdejmuje jedną blokadę, kawałek dalej powstaje następna. I tak w kółko. A rząd może rozkładać ręce i mówić – „Likwidujemy blokady, ale wzburzenie społeczne jest tak wielkie, że powstają kolejne. Sytuacja jest dynamiczna”.
To przecież idealna akcja właśnie dla harcerzy. Czy ktoś może słyszał o akcji Szarych Szeregów o kryptonimie „Wieniec”? Polecam.
Oczywiście sztandary trzeba by zostawić w biurach Komend, a mundury w szafach, nawet nie można by się spodziewać kolejnej kolorowej plakietki na mundurze, nie mówiąc już o ubezpieczeniu.
Prawda, że to nieodpowiedzialne narażanie młodzieży?
Ale gdzie jest ta harcerska młodzież? – świetnie się realizuje w punktach pomocy, świetnie się bawi na wycieczkach, zbiórkach i festiwalach…
Chusteczki do reklamówek mogą pakować zuchy i kierownicy Referatów Programowych, a harcerze powinni być na przedpolu, harcować, ale ich nie ma….
Dlaczego?
Nie będę tu pisał jak to się stało. Mam swoją teorię.
Nie będę też tu pisał jak to zmienić. Też mam swoją teorię.
„Bo druh myśli, że my nic nie robimy? Włączyliśmy się w prace przy ładowaniu darów na samochody i cały dzień nasza drużyna tam pracowała. A poza tym to jeszcze mamy swoje plany zbiórek i przygotowanie do festiwalu. No i chyba jeszcze kiedyś trzeba iść do szkoły i po prostu mieć swoje normalne życie. Robimy co możemy w miarę swoich możliwości, a druh może by napisał co robi, jaką służbę pełni?” – z fb.
06 kwietnia 2022 roku - dniu swoich urodzin…
Marek Kamecki
( dawniej - harcmistrz )
Social Sharing: |