Nawigacja
Wołosate 1971 r. Lipiec, Piotr Niwiński - Harcmistrz

Harcerz - weteran dobrze zna uczucie towarzyszące zbliżającemu się obozowi. Zna te tysiące projektów przebiegających umysł, podniecenie i radość, które towarzyszą nieodmiennie każdej chwili przybliżającej upragniony wyjazd. W tym roku wszystko musi być najlepsze, dopięte na ostatni guzik.

Stworzymy taki obóz, że cała Chorągiew będzie go podziwiać. Takie mniej więcej słowa i zamiary rodzą się rok w rok na każdej odprawie przyszłej komendy obozu. Na takiej właśnie odprawie znalazłem się wiosną 1971 roku, trochę oszołomiony - bo wypadłem nieco z codziennego życia harcerskiego.  Prowadzący odprawę Andrzej i Stefan - komendant i kwatermistrz - szybko wprowadzili mnie w swe zamiary. A więc jedziemy w Bieszczady do doliny Wołosatego - będzie zgrupowanie hufca - mamy "bomba" teren i oczywiście pokażemy wszystkim jak się obozuje.

Nie miałem nic przeciwko temu. Po odprawie poszliśmy na kawę. Tam Stefan stwierdził : "Masz być szefem kwatermistrzostwa!". Skóra mi trochę ścierpła, choć nie wypadało tego po sobie okazać /bywałem już przecież nie raz komendantem obozu, nie mówiąc o kwatermistrzostwie/ , ale Bieszczady to co innego! W perspektywie było rozładowanie wagonu w Ustrzykach, załadowanie ciężarówki i przeniesienie sprzętu przez dwa strumienie na teren obozu. Nie należy zapominać, że sprzęt BS-u mieści się gdzieś w czternastu  skrzyniach /nie licząc stosu łóżek, blatów i "Pinkli" uczestników/, które pięciu chłopa ledwo dźwignie a tu przyszły komendant z uśmiechem stwierdza, że na przyjazd wiary ma stać kuchnia, komenda i magazyn - ... no i nie zapomnijcie o dwóch mostkach!

Przełknąłem to wszystko i usiłując się chwacko uśmiechać wyraziłem zgodę. Zastrzegłem jeszcze sobie dobór uczestników kwatermistrzostwa i nim się obejrzałem już jechaliśmy w Bieszczady. Droga minęła typowo po harcersku, czyli pokotem na korytarzu wagonu, na stosie plecaków i przy dźwiękach gitary. Tłok w pociągu był jak na Krupówkach przed Sylwestrem. Po paru przesiadkach znalazłem się - ja i moi towarzysze w Ustrzykach Dolnych, by ku przerażeniu kwatermistrza Stefana /który nam towarzyszył/ odkryć wagon ze sprzętem na bocznicy. Spodziewaliśmy się go za dwa dni, a tu już miły dziadzio /o powierzchowności pruskiego sierżanta/wyciąga kwit za "postojowe" większe niż koszt przejazdu z Krakowa. Stefcia się dyplomatycznie wycofał, "że to my wpierw rozładujemy wagon". Rozładowaliśmy. Koło południa przyjechała zamówiona ciężarówka, a ja ze Stefanem pomaszerowałem do "miłego" dziadka. Jakież było nasze zdumienie, gdy zamiast niego za biurkiem zastaliśmy sympatyczną dziewczynę. Po paru słowach doszliśmy do porozumienia - jedyną karą za przetrzymanie wagonu była duża torba czekoladek. Po tych perypetiach należało już tylko umieścić nasze skrzynie i blaty, blaciki, blaciątka ... o rany ! Skąd tego tyle! Oj, dostało się Stefanowi od nas za tę "blatomanię".

Ciężarówka po załadowaniu wyglądała wprost niesamowicie, a najbardziej chyba dyszel od wózka, który zdradzał niedwuznacznie chęć ściągnięcia drutów znad szosy. W Dolinie już była "Szara Siódemka". Zaraz jak tylko przyjechaliśmy zaczął padać deszcz. To przyroda studziła nasze zapały. Zaraz pierwszej nocy rozpętała się burza. Pioruny, wiatr i deszcz takie, że siedzieliśmy struchleli pod namiotem, myśląc w duchu - źle nam to było w domu? /Tej samej nocy, dzięki tej samej burzy spaliła się rafineria w Czechowicach/.

Rano trochę senni ruszyliśmy do pracy. Na pierwszy ogień poszły "pinkle". Wszystko trzeba było poprzenosić na piękną polanę, położoną tarasowato nad brzegiem bystrego strumienia. Należało skosić łany trawy przeplecione kwiatami, których zapach skłaniał raczej do snu niż do pracy. Odkryliśmy całe pola borówek, poziomek i wspaniałe storczyki. Żmij, poza naprędce ułożoną o nich piosenką jakoś nie było. Sprzęt na miejsce obozu przewieźliśmy ciągnikiem gąsienicowym, który wdarł się pod strome zbocze nic sobie nie robiąc z drzew i naszych obaw, że się wywróci. Szybko postawiliśmy komendę i magazyn, potem jedna grupa zaczęła stawiać kuchnię, a druga budować dwa mostki na strumieniach oddzielających nas od drogi.

Życie płynęło z "pełną kulturą" jak stwierdził jeden z druhów. Każdy posiłek był spożywany na stole biesiadnym z całym obozowym rytuałem, wieczorem zaś paliliśmy ognisko licytując się piosenkami z harcerkami "Szarej Siódemki". W tej licytacji dostaliśmy niestety sromotne baty ku rozpaczy Jacka, który grając na gitarze unieśmiertelniał nas i kwatermistrzostwo, układając coraz to nowe zwrotki do swej piosenki. Mosty stanęły, kuchnia też, przyjechał Stefan nadzorować stawiane magazyny i nagle okazało się, że ma przyjechać obóz. Wskoczyłem w mundur. Po raz pierwszy od tygodnia ruszyłem na łono cywilizacji. Wpierw okazja, potem autobus i kolacja w Ustrzykach. Wreszcie noc w schronisku szkolnym i już punktualnie rano wjeżdża pociąg z wiarą. W oknie wagonu hufcowy "Saba" krzyczy: "Piotrek, gdzie Korzeń /kwatermistrz zgrupowania", a ja wypatruję białych chust są! są! Już widzę.

I tak kończy się pierwsza przygoda tego harcerskiego lata. Ale przed nami cztery tygodnie obozu!

hm. Piotr Niwiński 


Social Sharing: Facebook Google Tweet This

Brak komentarzy. Może czas dodać swój?
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.