Nawigacja
Zdemotywowany: Drużyny Harcerskiej perypetie obozowe.
- Drukuj
- 08 wrz 2011
- Prosto w oczy !
- 4688 czytań
- 0 komentarzy
Sikor poprosił o relację z obozu, zatem oto ona. Jednak nie jest to miła ani wesoła historia. Jest za to długa i raczej przykra. Nie ma też wzniosłych wniosków na koniec. Jest po prostu rodzajem relacji z walki drużynowego z teoretykami harcerstwa.
Jedziemy na obóz!
Ta myśl jakoś tak obijała mi się po głowie od kilku miesięcy przed sierpniem. Planowanie, rozmyślanie jak to będzie, i co najmniej miesiąc z dziwnym, nerwowym uciskiem na żołądku by wszystko się udało, bym nie zapomniał o czymś ważnym.
Wizja obozu jest:
Ma być jak w Czarnych Stopach, ale z naciskiem na specjalność obronną i prace obozowe. A może raczej na prace obozowe i specjalność obronną? Rysą na tym ideale jest fakt, że mało kto kogo znam ma doświadczenie w robieniu obozów harcerskich tego typu. Z braku hufca rozglądam się tu i tam, i w końcu udaje się zasięgnąć pomocy Sikora. Kilka godzin rozmowy bardzo ułatwia wiele spraw później - a mundur, w którym jechałem w magiczny sposób uchronił nas przed mandatem na trasie na Śląsk - ot ciekawostka.
Jest więc wizja, jest więc wiedza.
Brakuje kadry. Nic to! Po wgryzieniu się w instrukcję HAL i osobistych konsultacjach w Kuratorium doszedłem do wniosku, że nie muszę być podharcmistrzem, by być komendantem na własnym obozie. Wystarczą mi papiery kierownika placówek wypoczynku i doświadczenie pedagogiczne. Mam oba, hurra! Jako, że w międzyczasie zgłosiła się moja przyjaciółka z zaprzyjaźnionej drużyny, ładnie prosząc czy nie zabralibyśmy na obóz także ich. Zgodziłem się. Druga osoba z kadry odfajkowana. Dwie osoby "od biedy" wystarczą, ewentualnie trzecią się dobierze...
Teraz planujemy.
Mam w głowię starą maksymę, że plany wytrzymują tylko do pierwszego starcia z nieprzyjacielem, ale jakiś zarys mieć trzeba. Ostatecznie "rozpiska" gotowa. Godzina po godzinie rozpisaliśmy co będziemy robić. Znając moich harcerzy i ich zerowe doświadczenie przy pionierce obozowej, wykraczającej poza postawienie dychy, zaplanowałem na pionierkę około 7 dni, oczywiście przeplatane grami, zabawami i innymi zajęciami. Zależało mi, by z obozu wróciła drużyna inna niż na niego wyjechała. W międzyczasie załatwiamy Sanepid, Straż Pożarną, zgodę Nadleśnictwa - papiery prawie gotowe. Jednak w tym momencie zaczyna się dramat. Popełniłem pewien błąd.
Mając gotowy szkielet budżetu i wspomniany wyżej program wybrałem się do Komendy Chorągwi (z braku Hufca) by zweryfikować, czy wszystko robię poprawnie.
I tu stało się coś dziwnego.
Z nieznanych mi bliżej powodów uznano, że nie przyszedłem po informacje i pomoc tylko by zgłaszać obóz. Dostało mi się więc za nieprofesjonalny preliminarz, którego nie da się zatwierdzić. Oczywiście, że się nie da, to był roboczy wydruk z Excela. Na programie nie zostawiono suchej nitki. Harcerze nie będą chcieli pracować przy pionierce aż 7 dni! Mam plan urealnić i uatrakcyjnić. A poza tym jest zbyt szczegółowo, bo godzina po godzinie, ma być ogólniej. Było wiele uwag co do charakteru obozu, że nie da się robić obozu bez bazy. Że to nie te czasy, że Sanepid nie pozwoli. Jak my sobie wyobrażamy gotowanie? Że niby na kuchni polowej? Bez żartów druhu. A co, jeśli spadnie deszcz? Jak to będziecie śpiewać albo pogracie w RPG w namiocie? Na to trzeba mieć plan! No i namiotów nikt wam za darmo nie da! Na moje nieśmiałe próby oponowania, że drużyny w Polsce tak działają stwierdzono tylko, że tu jest konkretna Chorągiew, i tu wszystko będzie zgodnie z prawem. Plus nie mam kadry, bo moja przyjaciółka z przyczyn niezależnych jechać nie możę. Odmówiono mi dalszych uzasadnień. A wisienką na torcik było to, że nie mam kwalifikacji na bycie komendantem obozu. Troszkę mnie zatkało, bo o ile umiałem czytać miałem te kwalifikacje. Jednak stanowisko Chorągwi mówiło, że przepisy mówią, że komendantem może być tylko podharcmistrz.
Był jednak ktoś, kto nam tam wtedy pomógł - pełnomocnik HAL w KCh.
Dał mi kilka realnych wskazówek: "może tym razem druh zrezygnuje z wyplatania prycz, to Wasz pierwszy obóz i nie przesadźcie z ambicjami, krok po kroku druhu", "druhu stawka żywieniowa jest za niska, proszę mi z tym zaufać". I tym podobne. Konkretne sugestie, które albo uwzględniałem albo nie, ale niemniej jednak bardzo tej osobie dziękuję. Później, pojawi się ona w naszej historii jeszcze raz ratując obóz. Ale to w swoim czasie. Efekt pierwszej wizyty był mniej więcej taki, że według KCh program mamy do niczego, wizja obozu jest nieprzystająca do realiów i przepisów, nie mamy kadry - w tym komendanta, a mi się odechciało organizowania czegokolwiek. Zniechęcenie przeszło mi po 2-3 godzinach i zabrałem się do pracy jeszcze raz.
Powstał nowy program.
Pełen zabaw, z do minimum ograniczonymi pracami obozowymi. Ładnie, kolorowo i całkowicie nierealistycznie. Trudno. Potem przyszło z Policji pismo, że dostaniemy od nich namioty. Za darmo - a jakże. Moja przyjaciółka zgodziła się dojechać kawał drogi i pełnić funkcję kadry obozowej. Nasze drużyny przyjaźnią się, więc mimo odległości wybór był świetny. Wykonałem telefon kontrolny do Sanepidu z pytaniem czy jest tak strasznie jak to maluje Chorągiew. Panie z Sanepidu były szczerze zaskoczone i uspokoiły mnie. Transport namiotów i sprzętu po koszcie paliwa został zdobyty. Autokar po obniżonej cenie też. O ile nie byłem w Chorągwi, wszystko układało się bardzo dobrze.
Potem nastąpiła katastrofa.
Kiedy wyszło na jaw, że moja przyjaciółka z rzeszowskiej drużyny nie tylko nie może jechać jako kadra ale nie może w ogóle być na tym obozie większość osób z jej drużyny zrezygnowała. Tym samym zostałem z gigantyczną dziurą budżetową. Zaczęło się "łatanie". Zrezygnowaliśmy z całego dodatkowego sprzętu do gier i zabaw, który mieliśmy zabrać na obóz. Z wydatków "ekstra" ocalał tylko teleskop, z którym chciałem przeprowadzić zajęcia astronomiczne. Anulowałem autokar, pociąg będzie tańszy. Chyba każdy łatał kiedyś jakiś budżet, więc szkoda się rozpisywać. Dowiedziałem się też, że zostanie mi zasugerowany komendant obozu. Przez zasugerowany rozumiem narzucony, bo do obozu zostało półtora tygodnia, a mój zapas podharcmistrzów wyczerpał się. Nie byłem jednak jeszcze gotowy na złożenie broni. Postanowiłem jeszcze raz udać się do KCh by walczyć o swoje, tym razem w asyście dwójki rodziców, by byli świadkami. Zaczęło się w sposób, który mnie zamurował. Rodziców zaproszono do pokoju obok, a ja miałem czekać i nie przeszkadzać. Tam zaczęto ich "urabiać". Pierwsza z mam, która tam weszła została powitana słowami "Po co Pani tu przyszła". Zapomniano o dzień dobry, czy innym powitaniu. Komendant Chorągwi przez 20 minut przekonywał, że nie mogę być komendantem, aż w końcu obie mamy postawiły się i stwierdziły, że rozmowa nie będzie się odbywać dalej bez mojego w niej udziału. Zaproszono mnie do środka. W rozmowie udział brało 5 osób. Dwójka rodziców harcerzy z mojej drużyny i dwie osoby z KCh. Komendant Chorągwi oraz Zastępca Komendanta Chorągwi, pełnomocnik do spraw HAL.
Na tę rozmowę udałem się uzbrojony w dyplom ukończenia kursu kierowników placówek wypoczynku.
Dokumenty potwierdzające staż pedagogiczny. Wydruk instrukcji HAL oraz wydruk przepisów MEN odnośnie wypoczynku dzieci i młodzieży. Nie ukrywam, że szedłem tam wściekły, bo niewiele przed rozmową otrzymałem e-mail od kandydata na komendanta, że zgadza się on na bycie komendantem naszego obozu. Zgadza się bez zapytania mnie choćby z grzeczności, bez poznania drużyny, jej specyfiki i zwyczajów, bez poznania naszych pomysłów na obóz. Nie owijając w bawełnę szlag mnie wtedy trafił. Być może był to przejaw arogancji, ale odpisałem temu druhowi, że dziękuję za ofertę ale sprawa jest ciągle w toku zwłaszcza, że prawo krajowe stoi w tej kwestii za mną.
Wracając jednak do Komendy Chorągwi, atmosfera się zagęszczała.
Z początku wszyscy starali się być grzeczni, jednak Komendant - celowo lub nie - dokonał kilku wycieczek osobistych pod moim adresem. Ja starałem się odpowiadać na zarzuty. Regularnie mi przerywano, nie dawano dojść do słowa. Ostatecznie stwierdziłem, że na logikę tego nie wezmę. Wyciągnąłem dokumenty i pokazałem podkreślony wcześniej fragment, w którym czarno na białym stało, iż komendantem obozu harcerskiego może być instruktor w stopniu minimum podharcmistrza lub osoba z uprawnieniami kierownika placówek wypoczynku i odpowiednim stażem pedagogicznym. Byłem pewien, że pokazanie czegoś takiego przesądzi sprawę. Myliłem się. Komendant stwierdził, że napisane jest tam nie "lub", a "i". Tak mnie jak i rodziców zatkało. Jedna z mam zapytała nawet czy dh. Komendant widzi różnicę np. między sformułowaniem "chłopiec lub dziewczynka" a"chłopiec i dziewczynka". Kiedy spróbowaliśmy wskazać różnicę między słowem na trzy litery a spójnikiem: "i" - też nam nie wyszło. Mniej więcej w tym momencie zrozumiałem, że rozmowa nie ma sensu.
Komendant twierdził, że nie mogę być komendantem obozu mojej drużyny bo nie jest to zgodne z prawem - choć było!
Sytuację próbował ratować pełnomocnik twierdząc, że KCh obstaje przy swoim stanowisku nie ze względu na przepisy ale dlatego, że jestem niedoświadczony i jeszcze takiego obozu nie organizowałem. Byłem skłonny się z tym zgodzić i nawet odpuścić, bo faktycznie czułem się w wielu kwestiach zagubiony ale zapytałem wtedy Komendanta, czy może mi potwierdzić, że zgodnie z prawem komendantem obozu być mogę, lecz KCh chce by był nim po prostu ktoś bardziej doświadczony. Komendant stwierdził, że nic z tych rzeczy i jest to kwestia wyłącznie przepisów. Rozmowa była zakończona. Złożyłem na ręce Komendanta wniosek o pisemne podanie powodów odmowy uznania mnie komendantem i zapowiedziałem, że sprawa trafi do GK. Wyszliśmy nie do końca wierząc w to co właśnie miało miejsce.
Kilka dni później ja i część mojej RD spotkaliśmy się z druhem kandydatem na komendanta.
Wbrew wszystkiemu miałem nadzieję, że będzie dobrze. Druh ten był miły i uprzejmy. Wprowadziłem go w aktualną sytuację. Wydawało się, że będzie OK. Jedynym zgrzytem był fakt, że nasz przyszły komendant wcale mnie nie słuchał. Mówił wiele, ale nie pozwalał się wtrącić, moja rola została sprowadzona w większości przypadków do potakiwania. Irytowało mnie to, ale przełknąłem dumę uznając, że ktoś starszy ode mnie stopniem, wiekiem i doświadczeniem ma po prostu taki charakter. Owszem, pouczanie w oczywistych kwestiach było denerwujące ale oddając sprawiedliwość druh ten zauważył kilka rzeczy, które przeoczyłem. Przyszły Druh komendant przychylił się nawet do mojej sugestii by nie brać ubikacji ToiToi ani plastikowych kranów tejże firmy, na czym mu zależało. Uznałem to za bardzo w porządku z jego strony.
Okazało się, że za każde ustępstwo z jego strony trzeba było płacić.
Druh komendant zdobył sponsora na ponad 2000 zł, dziura budżetowa została załatana z zastrzeżeniem, że sponsor pozostaje anonimowy.
Sponsor sfinansował autokar (jednak nie pojechaliśmy pociągiem) i paliwo samochodu, który zawiózł sprzęt. Odebrałem to jako spory sukces, gdyż koszty transportu były jednym z większych problemów w naszej "rozpiszce". Jednak to właśnie samochód ze sprzętem stał się kolejnym problemem. Trzy dni przed obozem grupa kwatermistrzowska miała udać się na miejsce. W skład wchodziłem ja oraz trzech przybocznych. Mój przyjaciel organizował samochód. Ciężarówkę z udźwigiem ponad 5 ton, podnoszoną tylną rampą itp. Dzień przed wyjazdem skontaktował się ze mną komendant mówiąc, że ciężarówkę należy odwołać bo on znalazł transport za darmo. Kolega pożyczy mu auto z pełnym bakiem. Cóż było robić, odwołałem moje auto, a nazajutrz rano przy magazynie Komendy Wojewódzkiej Policji zjawił się typowy biały rdostawczar1; - furgonetka jakich pełno. Policja przygotowała 8 namiotów NS, do tego do załadowania kanadyjki i cały sprzęt dodatkowy. Komendant zezłościł się na mnie, gdyż nie poinformowałem go o fakcie, że bierzemy NSy a nie dychy. Problem w tym, że informowałem. Gdy kazał mi odwoływać moją ciężarówkę powiedziałem wyraźnie, że policja da nam dychy lub NS w zależności od tego, co akurat mają na magazynie. Widać nie dotarło. Załadowaliśmy furgonetkę NSami, i widać było jak przysiadła na amortyzatorach. Nieśmiało zasugerowałem, że możemy na stacji benzynowej wypożyczyć przyczepkę (tak, był tam hak w tym aucie ) i na przyczepę załadować kanadyjki i całą resztę by nie przeciążać auta. Powtórzyłem to kilka razy tak, by na pewno dotarło, ale pudło - chyba nie byłem słyszany. Komendant pojechał po kanadyjki. Załadował auto do granic możliwości, tak, że jadąc po drodze krzesało podwoziem iskry na każdym garbie. Musiał załatwiać większy samochód w trybie ekspresowym. A czyja to była wina? Moja. Całą historię opisałem bo już do końca obozu jak i po nim była mi ta przygoda z autem wypominana.
Następnego dnia rano jesteśmy już na obozie.
Podjechaliśmy prawie pod samo miejsce obozowania, droga przebiegała 30 m. od niego. Przeszkodą był 2,5 metrowy dość stromy ale krótki stok. Polana była ulokowana na czymś w rodzaju ziemnego cypla. Zabraliśmy się do rozładowywania sprzętu. Szybko się rozgrzaliśmy mimo siąpiącego deszczu. Po chwili komendant stwierdził, że to się nie uda. Za wysoko, my za słabi i czasu za mało. Na kwaterkę mieliśmy 2 dni. Miały być 3 ale termin został skrócony. Zgadnijcie na czyj wniosek? Podpowiedź - nie mój. Powinienem albo zakończyć obóz tu i teraz, albo wypożyczyć od kogoś małe namioty (iglo, takie turystyczne) albo zrobić obóz na polanie niżej, nie tak już równej i nieco mniej atrakcyjnej. Kolejny raz postawiliśmy na swoim, obóz będzie tam gdzie miał być. Auto rozładowane, trzech z nas nosi sprzęt jeden kosi trawę. Okazało się, że jest ciężko. Koniec końców, rozstawiliśmy jednego NS-a od razu, by służył jako kuchnia i tymczasowy magazyn. Chłopaki powoli opadli z sił, więc wybrałem się po obiad do pobliskiej, poleconej przez leśniczego restauracji, gdzie serwowano wyborne posiłki. Zamówiłem kilka porcji i wkrótce byłem z powrotem.
Na obozie niespodzianka. Komendant twierdzi, że tak nie będzie i obóz jest zakończony.
Okazało się, że pokłócił się z moim przybocznym. O co? Mianowicie o to, że w trakcie luźnej rozmowy komendant stwierdził, że jedzenia przetworzonego (z restauracji) nie można dla obozowiczów przywozić autem i trzeba po nie chodzić i jeść na miejscu, albo restauracja nam to sama ma dowozić, gdyż tak stanowią przepisy. Mój przyboczny twierdził, że to, by nasza czwórka na kwaterce traciła tyle czasu na marsze jest bez sensu, a knajpka opcji dowozu nie miała. Podkreślał natomiast kilka razy, że chodzi właśnie o kwaterkę, nie zaś o obóz właściwy. Komendant natomiast coraz bardziej unosił się twierdząc, że obóz (mówił o obozie właściwym, który miał się rozpocząć za kilka dni) ma być zgodny z prawem, aż w końcu doszło do krzyków o impertynencji i arogancji. Koniec końców nie udało nam się przekonać komendanta, że przyboczny mówił o czym innym a on denerwował się z zupełnie innego powodu. Co więcej, moje próby mediowania, mówienia czegokolwiek zdawały się trafiać w powietrze. Komendant mnie nie słyszał. Najnormalniej w świecie. Może nie chciał słyszeć. Sprawę jakoś załagodziliśmy, ale tego typu konflikty zdarzały się później kilka razy dziennie.
Koniec końców kwaterka została zakończona. Ostatni NS rozstawiliśmy godzinę przed przyjazdem obozu właściwego. Daliśmy jednak radę we czterech. Ostatkiem sił, ale udało się. Na ich przyjazd gotowe były wszystkie namioty. Latryny (mieliśmy nakaz zbudowania ich przed przyjazdem bo inaczej komendant nie zgodziłby się na obóz) i prawie ukończona kuchnia polowa. Nie obeszło się bez problemów - na przykład prawie wszystkie NS- postawiliśmy tyłem do przodu Nie widziałem różnicy w trakcie, a kiedy już miałem czas się nad tym zastanowić one już stały. Pomyłka początkującego. Harcerze dojechali około dziesiątej. Wraz z nimi, jako tymczasowa opiekunka jedna z mam (gdyż druhna z kadry miała opóźnienie 3 dniowe). Słońce wyszło zza chmur. Zrobiło się pięknie. Zadania zostały rozdzielone. Standardowo wydaje mi się. Kamienie, budowa schodów, dokończenie kuchni, zbieranie drewna. Nic wyszukanego. Drużyna pracowała tak, że byłem pozytywnie zaskoczony ich chęciami. Wkrótce przyszedł czas na wykonanie mebli namiotowych. Zdołały to zrobić dwa zastępy zanim wkroczył druh komendant.
Stwierdził on, że zamiast samodzielnie robionych mebli w każdym namiocie podwiesimy płyty drewniane przywiezione wcześniej jako opcja awaryjna.
Moja idea obozu, gdzie harcerze budują sami oddalała się coraz bardziej.
W międzyczasie zastęp odpowiedzialny za kuchnię nie radził sobie. Miały tam stanąć stoły zrobione z drewnianych nóg (do wykonania we własnym zakresie) oraz blatów ze wspomnianych płyt wiórowych. Grunt jednak był kamienisty, świder dostarczony przez komendanta za szeroki (nogi włożone w dziury po nim bujały się na boki, a były na tyle płytkie, że stabilizowanie kamieniami nic nie dawało). Koniec końców płyty zostały podwieszone na linkach do szkieletu NS. Tym samym mieliśmy stoły wiszące. Autor pomysłu jest sporny. Komendant twierdzi, że to on podsunął go mojemu harcerzowi, harcerz twierdzi, że sam na to wpadł.
Jak było - nikt nie wie.
Latryny oczywiście okazały się niewłaściwe (zbyt duże?) i do przeróbki, a harcerze według oceny druha Janusza leniwi i niezdyscyplinowani. Owszem, miał druh komendant i wartościowe rady, choćby kreatywnego użycia płacht biwakowych do noszenia ziemi itp. ale te były w mniejszości. Najgorsze było to, że zapytany o rady jak coś zbudować odpowiadał wymijająco lub jeśli coś sugerował to w tak nieokreślony sposób, że harcerze i tak nie rozumieli jak dane zadanie trzeba wykonać. Pod wieczór na placu obozowym stanął maszt. Podwiesiliśmy flagę czekając na apel. Ognisko zostało zbudowane. Niestety spadł deszcz i wszystko było mokre. Wydałem więc dyspozycję użycia sztucznej rozpałki: kawałeczka żywicznej wysuszonej sosenki z odrobiną siarki na końcu. Odpalało się to jak zapałkę. Może nie było to do końca harcerskie, jednak z uwagi na warunki poszedłem na taki kompromis. Jak się okazało z tego powodu ognisko okazało się żałosną farsą niewartą ognia, według druha komendanta.
Tego jednak dnia flaga pozostała w pozycji opuszczonej.
Komendant stwierdził, że po takim chaotycznym dniu, przy takich leniwych harcerzach nie godzi się podnosić flagi. On się zna na tym bo specjalnie przed tym obozem był na kursie KKK by odświeżyć sobie harcerską metodykę. Ten argument pojawiał się regularnie. Nie polemizowałem, nie chciałem zaostrzać konfliktu. Zresztą każda polemika kończyła się groźbą zakończenia obozu jeśli nie przez Chorągiew to przez donos Sanepidowi itp.
Flaga pozostała opuszczona. Ognisko się odbyło nieobrzędowo.
Drugi dzień to kolejny raz pionierka. Śniadanie zjedliśmy z opóźnieniem Czekaliśmy na gorącą herbatę - wyszedł nasz brak wyszkolenia. Zastęp służbowy nie był nauczony jak skutecznie palić w kuchni polowej. Lekcja poglądowa wydawała się załatwiać sprawę. Dzień drugi upłynął pod znakiem pracy, zupy barszczowo-rosołowej i kąpieli. O kąpiel wojnę też stoczyłem. Uznałem, że harcerze mogą się opłukać czy umyć w strumieniu, zwłaszcza że dołożyliśmy starań by nasze kosmetyki były biodegradowalne. Leśniczy problemów nie robił, robił je komendant. Na początek o ratownika WOPR (woda do kostek, obowiązkowe było zabranie gąbek do mycia), potem o temperaturę wody. Owszem była zimna. Harcerze bardzo to sobie potem chwalili. Sprawę załatwiłem oświadczeniem na piśmie w ręce komendanta, że biorę odpowiedzialność za zdrowie harcerzy kąpiących się w zimnej wodzie.
W ciągu trzeciego dnia wyposażono namiot sanitarny w kabiny prysznicowe raczej nieużywane i nadmuchiwany basen. Pomysł druha komendanta i wcale niezły. Koncepcja była taka, że zimna woda naniesiona ze strumienia podgrzeje się do temperatury powietrza. Od tej pory rozgrzewka polegała na marszu do pobliskiego źródła z dwoma butlami 5l.
na osobę po czym na opróżnieniu ich w basenie.
Czwartego dnia wyjechała nasza opiekunka. Pedagog szkolny.
Na pożegnanie stwierdziła, że nie ma siły bo o ile harcerze dają z siebie wszystko, to komendant ją irytuje. Komendant miał zresztą do naszej opiekunki spory żal. O to mianowicie, że angażuje się w to co harcerze powinni robić sami i pomaga im. Dla niego powinna ona tylko siedzieć i patrzeć. Zajęcie wcale wygodne, lecz nie wydaje mi się by było do końca harcerskie.
Większość moich konfliktów z komendantem polegała właśnie na innym pojmowaniu harcerstwa. Dla niego drużynowy wydaje rozkazy i wypoczywa, dla mnie pracuje z drużyną. Dla niego harcerstwo to żelazna dyscyplina i wykonywanie poleceń bez szemrania, dla mnie to prawo kwestionowania pleceń gdy nie mają sensu, lub zapytania o ich cel (do pewnego momentu ) i tak dalej. Harcerze mieli tego dość po kilku dniach. Komendant nazywał mnie "guru", bo moi harcerze są we mnie zapatrzeni i groził telefonem do swego przyjaciela, specjalisty od uzależnień od osoby. Nazywał nas "nieharcerzami", "komandem" i tak dalej. Potrafił wrzeszczeć na harcerzy przez 10 minut za przecięcie linki namiotowej gdy ją skracali. Głupi błąd ale dało się go naprawić węzłem płaskim. Druhna N. - nasza druga opiekunka zrozumiała w co się wpakowała już pierwszego dnia. Nie było wesoło.
Obóz był koszmarny.
Powoli traciłem chęć wstawania rano, wiedząc że cokolwiek zrobimy będzie źle. Mijał dzień za dniem, i mi i harcerzom chciało się coraz mniej. Odbywaliśmy ogniska wieczorami, na których komendant zwykle się nie zjawiał. I za to też były ochrzany, bo twierdził, że ogniska są za bardzo obrzędowe i przegadane. Potrafił oskarżyć zdołowanego tą sytuacją harcerza o bycie pod wpływem narkotyków. Mniej więcej w środku obozu pojawiła się kontrola z Komendy Chorągwi. Byli mili, dali wcale dobre rady i wyjechali. A ja zacząłem zauważać, że problemem staję się ja.
Przestałem się uśmiechać, a drużyna to zauważyła. Gdy podchodził harcerz i prosił bym był weselszy to naprawdę zrobiło się dołujące i smutne, ale na tym etapie byłem już zniszczony psychicznie. Wszystko co robiliśmy, naprawdę już wszystko stało się złe w oczach komendanta. Mogli się pojawić ludzie ze wsi twierdząc, że robimy coś świetnie, to w jego oczach i tak było fatalnie. Moja samoocena sięgnęła dna. Nie miałem sił myśleć nad programem, zajęciami itp. Na obóz wkradła się rutyna. Sam zacząłem ich ochrzaniać, za rzeczy które nie powinienem a powinienem pouczyć czy poprawić i znowu to też sprawiało że czułem się jeszcze gorzej.
Spiralka się nakręcała.
Kulminacja nastąpiła dziesiątego dnia. Jedna z harcerek gdy druh komendant czegoś od niej chciał była tak na niego zła, że zatkała sobie uszy. On się wściekł. Zapadła decyzja o jej wydaleniu z obozu. Zrozumiała dla mnie, też bym się o to zirytował. Ale wtedy zaprosił też mnie do swego namiotu gdzie stwierdził, że jako drużyna nie nadajemy się do niczego, będzie wnioskował o rozwiązanie, jesteśmy najgorsi i najbardziej leniwi pod każdym kątem i w tym stylu przez ponad godzinę. Wypomniał mi nawet teleskop twierdząc, że takie rzeczy to nie dla harcerzy bo harcerstwo nie jest od patrzenia w gwiazdy, i że pewnie kupiłem go dla siebie. Pamiętam z tej rozmowy druhnę N. trzymającą mnie za ramię bym się trzymał. Niepotrzebnie, bo wtedy zastanawiałem się głównie nad tym, że faktycznie dobrze rozwiązać drużynę skoro jesteśmy tacy do niczego.
Nie wiem czy to oznacza, że psychicznie jestem słaby, ale wtedy mnie złamał ostatecznie.
Odszedłem potem z jego namiotu, i powiedziałem N, że kończymy obóz, cokolwiek by się miało stać dalej. Ona przytaknęła mówiąc, że sama chciała to powiedzieć. Także moja RD odetchnęła z ulgą. Skonsultowałem się z byłym komendantem hufca opisując sytuację. Potwierdził mój wybór. Przedzwoniłem wtedy do KCh opisując sytuację. Powiedziałem, że nie mam już siły i nasze możliwości współpracy z komendantem się wyczerpały, że chcemy kończyć ale jeśli mają jakąś radę niech nam pomogą. Zrobili to. Byli u nas po 3 godzinach, druga kontrola z KCh. Tym razem przyjechali by mediować, by nie kończyć obozu i nie psuć go harcerzom. Porozmawiałem z pełnomocnikiem z KCh prywatnie, i bardzo podniosła mnie ta rozmowa na duchu. Nie naiwnie w stylu "wszystko będzie ok", ale otwarcie mówliśmy o tym co jest źle. Jednak to była pierwsza normalna rozmowa na poziomie z kimś z zewnątrz. Potem odbyła się bardzo nerwowa rozmowa między mną a komendantem w obecności kontrolerów. Starali się nas uspokoić, ale widać było, że to przegrana sprawa. Zobowiązali nas tylko do wytrwania, by dla harcerzy obóz odbył się do końca. Zgodziliśmy się obaj. Od tego czasu przez 2-3 dni było trochę lepiej.
Robiłem tak jak kazał komendant.
Wydawałem tylko polecenia i leżałem na placu apelowym patrząc jak są wykonywane. Nie czułem się z tym dobrze, ale załagodziło to konflikt. Tlił się tylko, wybuchnął na nowo dopiero ostatniego dnia, przy pakowaniu. Wszystko było za wolno. Nie na czas. Niewłaściwie. Ostatecznie odmówił nam apelu kończącego i uroczystego opuszczenia flagi. Bo ważniejsze było zdążenie na obiad do restauracji. Do restauracji, do której mieliśmy telefon, i która chętnie by zaczekała. Zwijałem flagę w pośpiechu, bez świadków. Maszt obaliłem razem z przybocznymi.
Podsumuję.
Wiem, że ten tekst może wyglądać jak jedno wielkie "narzekanie", bo nic nie robimy przez cały obóz a jedynie spieramy się z komendantem. Jednak dla mnie do tego sprowadził się niestety cały wyjazd. Było fatalnie. Owszem, harcerze wrócili z fajnymi wspomnieniami, bo wbrew pozorom dzieci lubią pracować, jednak dla kadry było to najgorsze co mogło się wydarzyć.
I owszem, nie byliśmy i my idealni.
Leżały u nas i kwiczały zdolności budowania i wszystko rodziło się w bólach metodą prób i błędów (zwłaszcza błędów). Część harcerzy w lesie nabroiła i do budowy szałasu użyła żywych drzewek co wyglądało straszne, ale ponieśli tego konsekwencje. Niektórzy byli naprawdę leniwi, i tych wypatrzyłem sam bez niczyjej pomocy, będę też o nich pamiętał przy zatwierdzaniu listy na następny obóz. Wydaje mi się jednak, że w ostatecznym rozrachunku nie okazalibyśmy się najgorsi. Mimo naszych wad, pamiętając o tym, że moja drużyna współpracuje z Komitetem Ochrony Praw Dziecka i około 30% stanu osobowego to dzieci problemowe, z domów dziecka, polecone przez kuratorów by je ratować, to pokazali się z dobrej strony. Pewnie pokazali by się z lepszej, gdybym to ja był silniejszy. Wiem już jednak jakich błędów uniknąć w przyszłym roku. Jak obóz budować i zorganizować.
I jak dobrać na niego kadrę.
Wiem też, że prawdziwy obóz nie powinien mieć miejsca na bazie.
Po obozie wygooglowałem definicję "mobbingu". Pasowała
(Imię i nazwisko Autora, jak i pełne dane obozu znane Redakcji)
Jedziemy na obóz!
Ta myśl jakoś tak obijała mi się po głowie od kilku miesięcy przed sierpniem. Planowanie, rozmyślanie jak to będzie, i co najmniej miesiąc z dziwnym, nerwowym uciskiem na żołądku by wszystko się udało, bym nie zapomniał o czymś ważnym.
Wizja obozu jest:
Ma być jak w Czarnych Stopach, ale z naciskiem na specjalność obronną i prace obozowe. A może raczej na prace obozowe i specjalność obronną? Rysą na tym ideale jest fakt, że mało kto kogo znam ma doświadczenie w robieniu obozów harcerskich tego typu. Z braku hufca rozglądam się tu i tam, i w końcu udaje się zasięgnąć pomocy Sikora. Kilka godzin rozmowy bardzo ułatwia wiele spraw później - a mundur, w którym jechałem w magiczny sposób uchronił nas przed mandatem na trasie na Śląsk - ot ciekawostka.
Jest więc wizja, jest więc wiedza.
Brakuje kadry. Nic to! Po wgryzieniu się w instrukcję HAL i osobistych konsultacjach w Kuratorium doszedłem do wniosku, że nie muszę być podharcmistrzem, by być komendantem na własnym obozie. Wystarczą mi papiery kierownika placówek wypoczynku i doświadczenie pedagogiczne. Mam oba, hurra! Jako, że w międzyczasie zgłosiła się moja przyjaciółka z zaprzyjaźnionej drużyny, ładnie prosząc czy nie zabralibyśmy na obóz także ich. Zgodziłem się. Druga osoba z kadry odfajkowana. Dwie osoby "od biedy" wystarczą, ewentualnie trzecią się dobierze...
Teraz planujemy.
Mam w głowię starą maksymę, że plany wytrzymują tylko do pierwszego starcia z nieprzyjacielem, ale jakiś zarys mieć trzeba. Ostatecznie "rozpiska" gotowa. Godzina po godzinie rozpisaliśmy co będziemy robić. Znając moich harcerzy i ich zerowe doświadczenie przy pionierce obozowej, wykraczającej poza postawienie dychy, zaplanowałem na pionierkę około 7 dni, oczywiście przeplatane grami, zabawami i innymi zajęciami. Zależało mi, by z obozu wróciła drużyna inna niż na niego wyjechała. W międzyczasie załatwiamy Sanepid, Straż Pożarną, zgodę Nadleśnictwa - papiery prawie gotowe. Jednak w tym momencie zaczyna się dramat. Popełniłem pewien błąd.
Mając gotowy szkielet budżetu i wspomniany wyżej program wybrałem się do Komendy Chorągwi (z braku Hufca) by zweryfikować, czy wszystko robię poprawnie.
I tu stało się coś dziwnego.
Z nieznanych mi bliżej powodów uznano, że nie przyszedłem po informacje i pomoc tylko by zgłaszać obóz. Dostało mi się więc za nieprofesjonalny preliminarz, którego nie da się zatwierdzić. Oczywiście, że się nie da, to był roboczy wydruk z Excela. Na programie nie zostawiono suchej nitki. Harcerze nie będą chcieli pracować przy pionierce aż 7 dni! Mam plan urealnić i uatrakcyjnić. A poza tym jest zbyt szczegółowo, bo godzina po godzinie, ma być ogólniej. Było wiele uwag co do charakteru obozu, że nie da się robić obozu bez bazy. Że to nie te czasy, że Sanepid nie pozwoli. Jak my sobie wyobrażamy gotowanie? Że niby na kuchni polowej? Bez żartów druhu. A co, jeśli spadnie deszcz? Jak to będziecie śpiewać albo pogracie w RPG w namiocie? Na to trzeba mieć plan! No i namiotów nikt wam za darmo nie da! Na moje nieśmiałe próby oponowania, że drużyny w Polsce tak działają stwierdzono tylko, że tu jest konkretna Chorągiew, i tu wszystko będzie zgodnie z prawem. Plus nie mam kadry, bo moja przyjaciółka z przyczyn niezależnych jechać nie możę. Odmówiono mi dalszych uzasadnień. A wisienką na torcik było to, że nie mam kwalifikacji na bycie komendantem obozu. Troszkę mnie zatkało, bo o ile umiałem czytać miałem te kwalifikacje. Jednak stanowisko Chorągwi mówiło, że przepisy mówią, że komendantem może być tylko podharcmistrz.
Był jednak ktoś, kto nam tam wtedy pomógł - pełnomocnik HAL w KCh.
Dał mi kilka realnych wskazówek: "może tym razem druh zrezygnuje z wyplatania prycz, to Wasz pierwszy obóz i nie przesadźcie z ambicjami, krok po kroku druhu", "druhu stawka żywieniowa jest za niska, proszę mi z tym zaufać". I tym podobne. Konkretne sugestie, które albo uwzględniałem albo nie, ale niemniej jednak bardzo tej osobie dziękuję. Później, pojawi się ona w naszej historii jeszcze raz ratując obóz. Ale to w swoim czasie. Efekt pierwszej wizyty był mniej więcej taki, że według KCh program mamy do niczego, wizja obozu jest nieprzystająca do realiów i przepisów, nie mamy kadry - w tym komendanta, a mi się odechciało organizowania czegokolwiek. Zniechęcenie przeszło mi po 2-3 godzinach i zabrałem się do pracy jeszcze raz.
Powstał nowy program.
Pełen zabaw, z do minimum ograniczonymi pracami obozowymi. Ładnie, kolorowo i całkowicie nierealistycznie. Trudno. Potem przyszło z Policji pismo, że dostaniemy od nich namioty. Za darmo - a jakże. Moja przyjaciółka zgodziła się dojechać kawał drogi i pełnić funkcję kadry obozowej. Nasze drużyny przyjaźnią się, więc mimo odległości wybór był świetny. Wykonałem telefon kontrolny do Sanepidu z pytaniem czy jest tak strasznie jak to maluje Chorągiew. Panie z Sanepidu były szczerze zaskoczone i uspokoiły mnie. Transport namiotów i sprzętu po koszcie paliwa został zdobyty. Autokar po obniżonej cenie też. O ile nie byłem w Chorągwi, wszystko układało się bardzo dobrze.
Potem nastąpiła katastrofa.
Kiedy wyszło na jaw, że moja przyjaciółka z rzeszowskiej drużyny nie tylko nie może jechać jako kadra ale nie może w ogóle być na tym obozie większość osób z jej drużyny zrezygnowała. Tym samym zostałem z gigantyczną dziurą budżetową. Zaczęło się "łatanie". Zrezygnowaliśmy z całego dodatkowego sprzętu do gier i zabaw, który mieliśmy zabrać na obóz. Z wydatków "ekstra" ocalał tylko teleskop, z którym chciałem przeprowadzić zajęcia astronomiczne. Anulowałem autokar, pociąg będzie tańszy. Chyba każdy łatał kiedyś jakiś budżet, więc szkoda się rozpisywać. Dowiedziałem się też, że zostanie mi zasugerowany komendant obozu. Przez zasugerowany rozumiem narzucony, bo do obozu zostało półtora tygodnia, a mój zapas podharcmistrzów wyczerpał się. Nie byłem jednak jeszcze gotowy na złożenie broni. Postanowiłem jeszcze raz udać się do KCh by walczyć o swoje, tym razem w asyście dwójki rodziców, by byli świadkami. Zaczęło się w sposób, który mnie zamurował. Rodziców zaproszono do pokoju obok, a ja miałem czekać i nie przeszkadzać. Tam zaczęto ich "urabiać". Pierwsza z mam, która tam weszła została powitana słowami "Po co Pani tu przyszła". Zapomniano o dzień dobry, czy innym powitaniu. Komendant Chorągwi przez 20 minut przekonywał, że nie mogę być komendantem, aż w końcu obie mamy postawiły się i stwierdziły, że rozmowa nie będzie się odbywać dalej bez mojego w niej udziału. Zaproszono mnie do środka. W rozmowie udział brało 5 osób. Dwójka rodziców harcerzy z mojej drużyny i dwie osoby z KCh. Komendant Chorągwi oraz Zastępca Komendanta Chorągwi, pełnomocnik do spraw HAL.
Na tę rozmowę udałem się uzbrojony w dyplom ukończenia kursu kierowników placówek wypoczynku.
Dokumenty potwierdzające staż pedagogiczny. Wydruk instrukcji HAL oraz wydruk przepisów MEN odnośnie wypoczynku dzieci i młodzieży. Nie ukrywam, że szedłem tam wściekły, bo niewiele przed rozmową otrzymałem e-mail od kandydata na komendanta, że zgadza się on na bycie komendantem naszego obozu. Zgadza się bez zapytania mnie choćby z grzeczności, bez poznania drużyny, jej specyfiki i zwyczajów, bez poznania naszych pomysłów na obóz. Nie owijając w bawełnę szlag mnie wtedy trafił. Być może był to przejaw arogancji, ale odpisałem temu druhowi, że dziękuję za ofertę ale sprawa jest ciągle w toku zwłaszcza, że prawo krajowe stoi w tej kwestii za mną.
Wracając jednak do Komendy Chorągwi, atmosfera się zagęszczała.
Z początku wszyscy starali się być grzeczni, jednak Komendant - celowo lub nie - dokonał kilku wycieczek osobistych pod moim adresem. Ja starałem się odpowiadać na zarzuty. Regularnie mi przerywano, nie dawano dojść do słowa. Ostatecznie stwierdziłem, że na logikę tego nie wezmę. Wyciągnąłem dokumenty i pokazałem podkreślony wcześniej fragment, w którym czarno na białym stało, iż komendantem obozu harcerskiego może być instruktor w stopniu minimum podharcmistrza lub osoba z uprawnieniami kierownika placówek wypoczynku i odpowiednim stażem pedagogicznym. Byłem pewien, że pokazanie czegoś takiego przesądzi sprawę. Myliłem się. Komendant stwierdził, że napisane jest tam nie "lub", a "i". Tak mnie jak i rodziców zatkało. Jedna z mam zapytała nawet czy dh. Komendant widzi różnicę np. między sformułowaniem "chłopiec lub dziewczynka" a"chłopiec i dziewczynka". Kiedy spróbowaliśmy wskazać różnicę między słowem na trzy litery a spójnikiem: "i" - też nam nie wyszło. Mniej więcej w tym momencie zrozumiałem, że rozmowa nie ma sensu.
Komendant twierdził, że nie mogę być komendantem obozu mojej drużyny bo nie jest to zgodne z prawem - choć było!
Sytuację próbował ratować pełnomocnik twierdząc, że KCh obstaje przy swoim stanowisku nie ze względu na przepisy ale dlatego, że jestem niedoświadczony i jeszcze takiego obozu nie organizowałem. Byłem skłonny się z tym zgodzić i nawet odpuścić, bo faktycznie czułem się w wielu kwestiach zagubiony ale zapytałem wtedy Komendanta, czy może mi potwierdzić, że zgodnie z prawem komendantem obozu być mogę, lecz KCh chce by był nim po prostu ktoś bardziej doświadczony. Komendant stwierdził, że nic z tych rzeczy i jest to kwestia wyłącznie przepisów. Rozmowa była zakończona. Złożyłem na ręce Komendanta wniosek o pisemne podanie powodów odmowy uznania mnie komendantem i zapowiedziałem, że sprawa trafi do GK. Wyszliśmy nie do końca wierząc w to co właśnie miało miejsce.
Kilka dni później ja i część mojej RD spotkaliśmy się z druhem kandydatem na komendanta.
Wbrew wszystkiemu miałem nadzieję, że będzie dobrze. Druh ten był miły i uprzejmy. Wprowadziłem go w aktualną sytuację. Wydawało się, że będzie OK. Jedynym zgrzytem był fakt, że nasz przyszły komendant wcale mnie nie słuchał. Mówił wiele, ale nie pozwalał się wtrącić, moja rola została sprowadzona w większości przypadków do potakiwania. Irytowało mnie to, ale przełknąłem dumę uznając, że ktoś starszy ode mnie stopniem, wiekiem i doświadczeniem ma po prostu taki charakter. Owszem, pouczanie w oczywistych kwestiach było denerwujące ale oddając sprawiedliwość druh ten zauważył kilka rzeczy, które przeoczyłem. Przyszły Druh komendant przychylił się nawet do mojej sugestii by nie brać ubikacji ToiToi ani plastikowych kranów tejże firmy, na czym mu zależało. Uznałem to za bardzo w porządku z jego strony.
Okazało się, że za każde ustępstwo z jego strony trzeba było płacić.
Druh komendant zdobył sponsora na ponad 2000 zł, dziura budżetowa została załatana z zastrzeżeniem, że sponsor pozostaje anonimowy.
Sponsor sfinansował autokar (jednak nie pojechaliśmy pociągiem) i paliwo samochodu, który zawiózł sprzęt. Odebrałem to jako spory sukces, gdyż koszty transportu były jednym z większych problemów w naszej "rozpiszce". Jednak to właśnie samochód ze sprzętem stał się kolejnym problemem. Trzy dni przed obozem grupa kwatermistrzowska miała udać się na miejsce. W skład wchodziłem ja oraz trzech przybocznych. Mój przyjaciel organizował samochód. Ciężarówkę z udźwigiem ponad 5 ton, podnoszoną tylną rampą itp. Dzień przed wyjazdem skontaktował się ze mną komendant mówiąc, że ciężarówkę należy odwołać bo on znalazł transport za darmo. Kolega pożyczy mu auto z pełnym bakiem. Cóż było robić, odwołałem moje auto, a nazajutrz rano przy magazynie Komendy Wojewódzkiej Policji zjawił się typowy biały rdostawczar1; - furgonetka jakich pełno. Policja przygotowała 8 namiotów NS, do tego do załadowania kanadyjki i cały sprzęt dodatkowy. Komendant zezłościł się na mnie, gdyż nie poinformowałem go o fakcie, że bierzemy NSy a nie dychy. Problem w tym, że informowałem. Gdy kazał mi odwoływać moją ciężarówkę powiedziałem wyraźnie, że policja da nam dychy lub NS w zależności od tego, co akurat mają na magazynie. Widać nie dotarło. Załadowaliśmy furgonetkę NSami, i widać było jak przysiadła na amortyzatorach. Nieśmiało zasugerowałem, że możemy na stacji benzynowej wypożyczyć przyczepkę (tak, był tam hak w tym aucie ) i na przyczepę załadować kanadyjki i całą resztę by nie przeciążać auta. Powtórzyłem to kilka razy tak, by na pewno dotarło, ale pudło - chyba nie byłem słyszany. Komendant pojechał po kanadyjki. Załadował auto do granic możliwości, tak, że jadąc po drodze krzesało podwoziem iskry na każdym garbie. Musiał załatwiać większy samochód w trybie ekspresowym. A czyja to była wina? Moja. Całą historię opisałem bo już do końca obozu jak i po nim była mi ta przygoda z autem wypominana.
Następnego dnia rano jesteśmy już na obozie.
Podjechaliśmy prawie pod samo miejsce obozowania, droga przebiegała 30 m. od niego. Przeszkodą był 2,5 metrowy dość stromy ale krótki stok. Polana była ulokowana na czymś w rodzaju ziemnego cypla. Zabraliśmy się do rozładowywania sprzętu. Szybko się rozgrzaliśmy mimo siąpiącego deszczu. Po chwili komendant stwierdził, że to się nie uda. Za wysoko, my za słabi i czasu za mało. Na kwaterkę mieliśmy 2 dni. Miały być 3 ale termin został skrócony. Zgadnijcie na czyj wniosek? Podpowiedź - nie mój. Powinienem albo zakończyć obóz tu i teraz, albo wypożyczyć od kogoś małe namioty (iglo, takie turystyczne) albo zrobić obóz na polanie niżej, nie tak już równej i nieco mniej atrakcyjnej. Kolejny raz postawiliśmy na swoim, obóz będzie tam gdzie miał być. Auto rozładowane, trzech z nas nosi sprzęt jeden kosi trawę. Okazało się, że jest ciężko. Koniec końców, rozstawiliśmy jednego NS-a od razu, by służył jako kuchnia i tymczasowy magazyn. Chłopaki powoli opadli z sił, więc wybrałem się po obiad do pobliskiej, poleconej przez leśniczego restauracji, gdzie serwowano wyborne posiłki. Zamówiłem kilka porcji i wkrótce byłem z powrotem.
Na obozie niespodzianka. Komendant twierdzi, że tak nie będzie i obóz jest zakończony.
Okazało się, że pokłócił się z moim przybocznym. O co? Mianowicie o to, że w trakcie luźnej rozmowy komendant stwierdził, że jedzenia przetworzonego (z restauracji) nie można dla obozowiczów przywozić autem i trzeba po nie chodzić i jeść na miejscu, albo restauracja nam to sama ma dowozić, gdyż tak stanowią przepisy. Mój przyboczny twierdził, że to, by nasza czwórka na kwaterce traciła tyle czasu na marsze jest bez sensu, a knajpka opcji dowozu nie miała. Podkreślał natomiast kilka razy, że chodzi właśnie o kwaterkę, nie zaś o obóz właściwy. Komendant natomiast coraz bardziej unosił się twierdząc, że obóz (mówił o obozie właściwym, który miał się rozpocząć za kilka dni) ma być zgodny z prawem, aż w końcu doszło do krzyków o impertynencji i arogancji. Koniec końców nie udało nam się przekonać komendanta, że przyboczny mówił o czym innym a on denerwował się z zupełnie innego powodu. Co więcej, moje próby mediowania, mówienia czegokolwiek zdawały się trafiać w powietrze. Komendant mnie nie słyszał. Najnormalniej w świecie. Może nie chciał słyszeć. Sprawę jakoś załagodziliśmy, ale tego typu konflikty zdarzały się później kilka razy dziennie.
Koniec końców kwaterka została zakończona. Ostatni NS rozstawiliśmy godzinę przed przyjazdem obozu właściwego. Daliśmy jednak radę we czterech. Ostatkiem sił, ale udało się. Na ich przyjazd gotowe były wszystkie namioty. Latryny (mieliśmy nakaz zbudowania ich przed przyjazdem bo inaczej komendant nie zgodziłby się na obóz) i prawie ukończona kuchnia polowa. Nie obeszło się bez problemów - na przykład prawie wszystkie NS- postawiliśmy tyłem do przodu Nie widziałem różnicy w trakcie, a kiedy już miałem czas się nad tym zastanowić one już stały. Pomyłka początkującego. Harcerze dojechali około dziesiątej. Wraz z nimi, jako tymczasowa opiekunka jedna z mam (gdyż druhna z kadry miała opóźnienie 3 dniowe). Słońce wyszło zza chmur. Zrobiło się pięknie. Zadania zostały rozdzielone. Standardowo wydaje mi się. Kamienie, budowa schodów, dokończenie kuchni, zbieranie drewna. Nic wyszukanego. Drużyna pracowała tak, że byłem pozytywnie zaskoczony ich chęciami. Wkrótce przyszedł czas na wykonanie mebli namiotowych. Zdołały to zrobić dwa zastępy zanim wkroczył druh komendant.
Stwierdził on, że zamiast samodzielnie robionych mebli w każdym namiocie podwiesimy płyty drewniane przywiezione wcześniej jako opcja awaryjna.
Moja idea obozu, gdzie harcerze budują sami oddalała się coraz bardziej.
W międzyczasie zastęp odpowiedzialny za kuchnię nie radził sobie. Miały tam stanąć stoły zrobione z drewnianych nóg (do wykonania we własnym zakresie) oraz blatów ze wspomnianych płyt wiórowych. Grunt jednak był kamienisty, świder dostarczony przez komendanta za szeroki (nogi włożone w dziury po nim bujały się na boki, a były na tyle płytkie, że stabilizowanie kamieniami nic nie dawało). Koniec końców płyty zostały podwieszone na linkach do szkieletu NS. Tym samym mieliśmy stoły wiszące. Autor pomysłu jest sporny. Komendant twierdzi, że to on podsunął go mojemu harcerzowi, harcerz twierdzi, że sam na to wpadł.
Jak było - nikt nie wie.
Latryny oczywiście okazały się niewłaściwe (zbyt duże?) i do przeróbki, a harcerze według oceny druha Janusza leniwi i niezdyscyplinowani. Owszem, miał druh komendant i wartościowe rady, choćby kreatywnego użycia płacht biwakowych do noszenia ziemi itp. ale te były w mniejszości. Najgorsze było to, że zapytany o rady jak coś zbudować odpowiadał wymijająco lub jeśli coś sugerował to w tak nieokreślony sposób, że harcerze i tak nie rozumieli jak dane zadanie trzeba wykonać. Pod wieczór na placu obozowym stanął maszt. Podwiesiliśmy flagę czekając na apel. Ognisko zostało zbudowane. Niestety spadł deszcz i wszystko było mokre. Wydałem więc dyspozycję użycia sztucznej rozpałki: kawałeczka żywicznej wysuszonej sosenki z odrobiną siarki na końcu. Odpalało się to jak zapałkę. Może nie było to do końca harcerskie, jednak z uwagi na warunki poszedłem na taki kompromis. Jak się okazało z tego powodu ognisko okazało się żałosną farsą niewartą ognia, według druha komendanta.
Tego jednak dnia flaga pozostała w pozycji opuszczonej.
Komendant stwierdził, że po takim chaotycznym dniu, przy takich leniwych harcerzach nie godzi się podnosić flagi. On się zna na tym bo specjalnie przed tym obozem był na kursie KKK by odświeżyć sobie harcerską metodykę. Ten argument pojawiał się regularnie. Nie polemizowałem, nie chciałem zaostrzać konfliktu. Zresztą każda polemika kończyła się groźbą zakończenia obozu jeśli nie przez Chorągiew to przez donos Sanepidowi itp.
Flaga pozostała opuszczona. Ognisko się odbyło nieobrzędowo.
Drugi dzień to kolejny raz pionierka. Śniadanie zjedliśmy z opóźnieniem Czekaliśmy na gorącą herbatę - wyszedł nasz brak wyszkolenia. Zastęp służbowy nie był nauczony jak skutecznie palić w kuchni polowej. Lekcja poglądowa wydawała się załatwiać sprawę. Dzień drugi upłynął pod znakiem pracy, zupy barszczowo-rosołowej i kąpieli. O kąpiel wojnę też stoczyłem. Uznałem, że harcerze mogą się opłukać czy umyć w strumieniu, zwłaszcza że dołożyliśmy starań by nasze kosmetyki były biodegradowalne. Leśniczy problemów nie robił, robił je komendant. Na początek o ratownika WOPR (woda do kostek, obowiązkowe było zabranie gąbek do mycia), potem o temperaturę wody. Owszem była zimna. Harcerze bardzo to sobie potem chwalili. Sprawę załatwiłem oświadczeniem na piśmie w ręce komendanta, że biorę odpowiedzialność za zdrowie harcerzy kąpiących się w zimnej wodzie.
W ciągu trzeciego dnia wyposażono namiot sanitarny w kabiny prysznicowe raczej nieużywane i nadmuchiwany basen. Pomysł druha komendanta i wcale niezły. Koncepcja była taka, że zimna woda naniesiona ze strumienia podgrzeje się do temperatury powietrza. Od tej pory rozgrzewka polegała na marszu do pobliskiego źródła z dwoma butlami 5l.
na osobę po czym na opróżnieniu ich w basenie.
Czwartego dnia wyjechała nasza opiekunka. Pedagog szkolny.
Na pożegnanie stwierdziła, że nie ma siły bo o ile harcerze dają z siebie wszystko, to komendant ją irytuje. Komendant miał zresztą do naszej opiekunki spory żal. O to mianowicie, że angażuje się w to co harcerze powinni robić sami i pomaga im. Dla niego powinna ona tylko siedzieć i patrzeć. Zajęcie wcale wygodne, lecz nie wydaje mi się by było do końca harcerskie.
Większość moich konfliktów z komendantem polegała właśnie na innym pojmowaniu harcerstwa. Dla niego drużynowy wydaje rozkazy i wypoczywa, dla mnie pracuje z drużyną. Dla niego harcerstwo to żelazna dyscyplina i wykonywanie poleceń bez szemrania, dla mnie to prawo kwestionowania pleceń gdy nie mają sensu, lub zapytania o ich cel (do pewnego momentu ) i tak dalej. Harcerze mieli tego dość po kilku dniach. Komendant nazywał mnie "guru", bo moi harcerze są we mnie zapatrzeni i groził telefonem do swego przyjaciela, specjalisty od uzależnień od osoby. Nazywał nas "nieharcerzami", "komandem" i tak dalej. Potrafił wrzeszczeć na harcerzy przez 10 minut za przecięcie linki namiotowej gdy ją skracali. Głupi błąd ale dało się go naprawić węzłem płaskim. Druhna N. - nasza druga opiekunka zrozumiała w co się wpakowała już pierwszego dnia. Nie było wesoło.
Obóz był koszmarny.
Powoli traciłem chęć wstawania rano, wiedząc że cokolwiek zrobimy będzie źle. Mijał dzień za dniem, i mi i harcerzom chciało się coraz mniej. Odbywaliśmy ogniska wieczorami, na których komendant zwykle się nie zjawiał. I za to też były ochrzany, bo twierdził, że ogniska są za bardzo obrzędowe i przegadane. Potrafił oskarżyć zdołowanego tą sytuacją harcerza o bycie pod wpływem narkotyków. Mniej więcej w środku obozu pojawiła się kontrola z Komendy Chorągwi. Byli mili, dali wcale dobre rady i wyjechali. A ja zacząłem zauważać, że problemem staję się ja.
Przestałem się uśmiechać, a drużyna to zauważyła. Gdy podchodził harcerz i prosił bym był weselszy to naprawdę zrobiło się dołujące i smutne, ale na tym etapie byłem już zniszczony psychicznie. Wszystko co robiliśmy, naprawdę już wszystko stało się złe w oczach komendanta. Mogli się pojawić ludzie ze wsi twierdząc, że robimy coś świetnie, to w jego oczach i tak było fatalnie. Moja samoocena sięgnęła dna. Nie miałem sił myśleć nad programem, zajęciami itp. Na obóz wkradła się rutyna. Sam zacząłem ich ochrzaniać, za rzeczy które nie powinienem a powinienem pouczyć czy poprawić i znowu to też sprawiało że czułem się jeszcze gorzej.
Spiralka się nakręcała.
Kulminacja nastąpiła dziesiątego dnia. Jedna z harcerek gdy druh komendant czegoś od niej chciał była tak na niego zła, że zatkała sobie uszy. On się wściekł. Zapadła decyzja o jej wydaleniu z obozu. Zrozumiała dla mnie, też bym się o to zirytował. Ale wtedy zaprosił też mnie do swego namiotu gdzie stwierdził, że jako drużyna nie nadajemy się do niczego, będzie wnioskował o rozwiązanie, jesteśmy najgorsi i najbardziej leniwi pod każdym kątem i w tym stylu przez ponad godzinę. Wypomniał mi nawet teleskop twierdząc, że takie rzeczy to nie dla harcerzy bo harcerstwo nie jest od patrzenia w gwiazdy, i że pewnie kupiłem go dla siebie. Pamiętam z tej rozmowy druhnę N. trzymającą mnie za ramię bym się trzymał. Niepotrzebnie, bo wtedy zastanawiałem się głównie nad tym, że faktycznie dobrze rozwiązać drużynę skoro jesteśmy tacy do niczego.
Nie wiem czy to oznacza, że psychicznie jestem słaby, ale wtedy mnie złamał ostatecznie.
Odszedłem potem z jego namiotu, i powiedziałem N, że kończymy obóz, cokolwiek by się miało stać dalej. Ona przytaknęła mówiąc, że sama chciała to powiedzieć. Także moja RD odetchnęła z ulgą. Skonsultowałem się z byłym komendantem hufca opisując sytuację. Potwierdził mój wybór. Przedzwoniłem wtedy do KCh opisując sytuację. Powiedziałem, że nie mam już siły i nasze możliwości współpracy z komendantem się wyczerpały, że chcemy kończyć ale jeśli mają jakąś radę niech nam pomogą. Zrobili to. Byli u nas po 3 godzinach, druga kontrola z KCh. Tym razem przyjechali by mediować, by nie kończyć obozu i nie psuć go harcerzom. Porozmawiałem z pełnomocnikiem z KCh prywatnie, i bardzo podniosła mnie ta rozmowa na duchu. Nie naiwnie w stylu "wszystko będzie ok", ale otwarcie mówliśmy o tym co jest źle. Jednak to była pierwsza normalna rozmowa na poziomie z kimś z zewnątrz. Potem odbyła się bardzo nerwowa rozmowa między mną a komendantem w obecności kontrolerów. Starali się nas uspokoić, ale widać było, że to przegrana sprawa. Zobowiązali nas tylko do wytrwania, by dla harcerzy obóz odbył się do końca. Zgodziliśmy się obaj. Od tego czasu przez 2-3 dni było trochę lepiej.
Robiłem tak jak kazał komendant.
Wydawałem tylko polecenia i leżałem na placu apelowym patrząc jak są wykonywane. Nie czułem się z tym dobrze, ale załagodziło to konflikt. Tlił się tylko, wybuchnął na nowo dopiero ostatniego dnia, przy pakowaniu. Wszystko było za wolno. Nie na czas. Niewłaściwie. Ostatecznie odmówił nam apelu kończącego i uroczystego opuszczenia flagi. Bo ważniejsze było zdążenie na obiad do restauracji. Do restauracji, do której mieliśmy telefon, i która chętnie by zaczekała. Zwijałem flagę w pośpiechu, bez świadków. Maszt obaliłem razem z przybocznymi.
Podsumuję.
Wiem, że ten tekst może wyglądać jak jedno wielkie "narzekanie", bo nic nie robimy przez cały obóz a jedynie spieramy się z komendantem. Jednak dla mnie do tego sprowadził się niestety cały wyjazd. Było fatalnie. Owszem, harcerze wrócili z fajnymi wspomnieniami, bo wbrew pozorom dzieci lubią pracować, jednak dla kadry było to najgorsze co mogło się wydarzyć.
I owszem, nie byliśmy i my idealni.
Leżały u nas i kwiczały zdolności budowania i wszystko rodziło się w bólach metodą prób i błędów (zwłaszcza błędów). Część harcerzy w lesie nabroiła i do budowy szałasu użyła żywych drzewek co wyglądało straszne, ale ponieśli tego konsekwencje. Niektórzy byli naprawdę leniwi, i tych wypatrzyłem sam bez niczyjej pomocy, będę też o nich pamiętał przy zatwierdzaniu listy na następny obóz. Wydaje mi się jednak, że w ostatecznym rozrachunku nie okazalibyśmy się najgorsi. Mimo naszych wad, pamiętając o tym, że moja drużyna współpracuje z Komitetem Ochrony Praw Dziecka i około 30% stanu osobowego to dzieci problemowe, z domów dziecka, polecone przez kuratorów by je ratować, to pokazali się z dobrej strony. Pewnie pokazali by się z lepszej, gdybym to ja był silniejszy. Wiem już jednak jakich błędów uniknąć w przyszłym roku. Jak obóz budować i zorganizować.
I jak dobrać na niego kadrę.
Wiem też, że prawdziwy obóz nie powinien mieć miejsca na bazie.
Po obozie wygooglowałem definicję "mobbingu". Pasowała
(Imię i nazwisko Autora, jak i pełne dane obozu znane Redakcji)
Social Sharing: |
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.