Nawigacja
Edyta Gutowska; Maciek Pietraszczyk: Bez względu na niepogodę
- Drukuj
- 19 lip 2012
- Program
- 3690 czytań
- 0 komentarzy
Do udziału w Rajdzie Pamięci Generała Sławomira Petelickiego i Żołnierzy GROM "Mała Selekcja '2012" zgłosiło się sześć osób. Niektóre jeszcze dzień wcześniej szumnie zapewniały, że na pewno wezmą udział i będą "walczyć do końca".
Tylko dwie harcerki kandydujące do 125 WDW HSG SDRI GROM miały wątpliwości i do ostatniej chwili się wahały...
Piątek, 6 lipca, godzina 18.00
Czas ruszać w umówione miejsce... Po dotarciu okazuje się że liczba uczestników zmalała do dwóch osób – dziewczyn!.. A gdzie reszta? Czyżby wymiękli? Czy po prostu same nie zdajemy sobie sprawy w co się pakujemy?
Dostajemy informacje w związku z pierwszym punktem, do którego mamy dotrzeć i po chwili ruszamy. To poszło gładko. Docieramy bez problemów wcześniej i korzystamy z wolnego czasu. Wieczór mija, kwaterujemy się i już myślimy, że dziś żadna niespodzianka nas nie spotka. Nic bardziej mylnego, później zaczyna się zabawa.
Uczestnicy i kadra zakwaterowani byli w gościnnych murach Szkoły Podstawowej nr 3 im. Janusza Korczaka w Zielonce. Do bazy uczestniczki musiały dotrzeć samodzielnie. Po zakwaterowaniu krótka odprawa z wyjaśnieniem reguł gry i omówieniem kart biegowych, a potem kolejne alarmy mundurowe robione przez oboźnego: zameldowanie, sprawdzenie mundurów itp.
Kolacja i o 23.00 cisza nocna. Pół godziny później alarm - pozoracja ratownicza: jeden z członków kadry miał wypadek na rowerze. Rozespane, zdezorientowane dziewczyny usiłują przypomnieć sobie co się robi, żeby udzielić w takiej sytuacji pomocy.
Omówienie pozoracji i spać. Jest sobota, godzina 0.30.
Sobota, 7 lipca, godzina 6.30
Pobudka. O której? Stanowczo za wcześnie. Motywacyjnego kopa daje nam fakt, że za każdą minutę spóźnienia odejmują punkty. Śniadanie, mycie, pakowanie itp. Odmeldowujemy się i ruszamy, wcześniej niż to było konieczne. Tylko jak tu trafić na stację? Wolimy być za wcześnie i poczekać, niż się spóźnić.
Uczestnicy Małej Selekcji biorą na trasę wszystko, co zabrali ze sobą z domu. To najskuteczniejsza metoda oduczenia nawyku brania zbyt wiele.
Sobota, 7 lipca, godzina 10.00
Pierwsze zadanie to odnalezienie punktu w Legionowie. Tam uczestniczki mają sprawdzone umundurowanie, wyposażenie, sposób spakowania plecaków. To ostatni moment, kiedy można jeszcze przepakować bambetle, żeby lepiej się niosły. Lekkim zaskoczeniem jest fakt, że "zielona" w harcerskie klocki Iza jest lepiej przygotowana od doświadczonej Edyty. Ot, rutyna zabija weterana.
Po dotarciu, wykonaniu zadań, schowaniu obciętych guzików i lekkim zdenerwowaniu na kadrę ruszamy dalej. Sześć kilometrów na piechotę... Tylko w którą stronę? W momentach zmęczenia i złości zaczynamy na siebie warczeć, sprzeczać. Nerwy udzielają się, woda się kończy, jest bardzo gorąco. W końcu idziemy w pełnym słońcu. Mamy mało czasu, godzina dziesięć minut. Nie ma szans żebyśmy się wyrobiły, polecą punkty za spóźnienie. Ledwo, ale dotarłyśmy. Łapiemy oddech, zabieramy kadrze wodę. Chwila odpoczynku i łapiemy się za kolejne zadanie. Tylko o co w nim chodzi?
Sobota, 7 lipca, godzina 12.00
Kolejny punkt to odczytanie zaszyfrowanego tekstu, który trzeba zapamiętać i powtórzyć bez błędu po wielu godzinach męczącego marszu. Zapisany jest... alfabetem Morse'a - jednym z najbardziej znanych harcerskich szyfrów, ale ten dodatkowo został zakodowany tak, by utrudnić odczytanie. Zastosowano przy tym jeden z najstarszych trików kryptograficznych. Dziewczyny widzą tylko słupki cyferek, które nic im nie mówią...
Po nabijaniu się kadry, podpowiedziach i prawie godzinie główkowania udaje się nam dojść do hasła. Dostajemy wskazówki dotarcia na następny punkt, ale znów tracimy orientację i nie wiadomo gdzie iść. Gubimy się w lesie. W głowie pojawia się myśl, że naprawdę nie wiedzą co robią. Upał, gorąco, brak wody, a my zgubione w lesie. Kadra stwierdza że jesteśmy zdane na siebie, bo i tak na odległość nie są w stanie określić, gdzie stoimy. Super.
Samochód! Biegniemy żeby chociaż zapytać jak wyjść z tego lasu. Udaje się, podwożą nas. Docieramy do punktu, ale dość łatwo udaje nam się go zawalić.
Sobota, 7 lipca, godzina 14.00
Uczestniczki miały dojść w ciągu 20 minut do następnego punktu prostą drogą przez las. Droga jest prosta pozornie, bo po trasie pojawia się kilka zdradliwych rozgałęzień oraz zakrętów i łatwo tam pobłądzić. Dodatkowo mogły obejrzeć i nawet przerysować sobie mapę, ale nie wolno im jej było wziąć ze sobą. Od kiedy robimy Małą Selekcję w tym rejonie, nie zdarzyło się, żeby uczestnicy nie zgubili się na tym odcinku.
Na punkcie uczestniczki miały pozorację ratowniczą, ale stres, zmęczenie, irytacja robią swoje. Nie ma opcji, żeby wykonały zadanie dobrze. Nie w tych warunkach. Nawet fachowiec popełniłby tu błędy.
Kolejny odcinek wiedzie drogami i ulicami podwarszawskich miejscowości koło pętli linii 120. Tu jest haczyk. Zmęczeni, zestresowani ludzie będą kuszeni perspektywą łatwego zakończenia wysiłku. Przecież wszystko mają ze sobą. Wsiadają w autobus i koniec...
Sobota, 7 lipca, godzina 15.00
Nad nami rozpętuje się burza, oberwanie chmury i grad. Kadra chroni się na ganku sklepu licząc na to, że uczestniczki też się schronią.
Zaczyna lać, ale zostawiają nas, sami odjeżdżając samochodem. Ilość bluzgów w stronę kadry gwałtownie rośnie. Super, najpierw upał i marsz w pełnym słońcu, teraz zwiedzanie miasta podczas burzy. Szybka zmiana nastrojów pierw krzyczymy na siebie, później się śmiejemy z sytuacji, a zaraz znowu warczymy na siebie.
Plecaki całe mokre łącznie z ich zawartością. Z włosów i ciuchów lecą strumienie wody. Zatrzymujemy samochód, żeby chociaż dowiedzieć się, gdzie mamy iść, teraz złapanie stopa graniczy z cudem. A jednak się udało. Problem w tym że dalej nie mamy pojęcia gdzie musimy się znaleźć. Wnerwienie na kadrę rośnie razem z ilością bluzgów skierowanych w ich stronę. Po 4-6 razy dzwonimy po wskazówki, wciąż wychodzi nam inna miejscowość i miejsce. Wreszcie łopatologicznie podają nam informacje, gdzie mamy jechać. Mokre, wściekłe i chętne, aby zamordować kadrę. Lepiej być nie mogło.
Chwila załamania w momencie dotarcia na miejsce. Pojawia się olbrzymia ochota, aby rzucić to wszystko i wsiąść w autobus. Wrócić do domu. Poddamy się? Nie, nie poddamy. Mimo, że rośnie ilość wymyślnych przedmiotów, którymi można by cisnąć w osoby odpowiedzialne za to, idziemy dalej, ze łzami w oczach, ale idziemy. Ale ochota, aby uciec stąd nie minęła... po prostu idziemy dalej. Nerwy powoli opadają. Może dlatego że udzielili nam w końcu pomocy, jakichś informacji. Ale nie na długo. Po drodze mijamy las. Błoto, wściekłe komary, muszki i inne podgryzające stworzenia (wiedzieliście że biedronki mogą gryźć?!). Wściekłe, pogryzione i zmordowane docieramy na punkt.
Sobota, 7 lipca, godzina 17.30
Kolejny punkt, to air-soft-gun i łączność radiowa. Należy odnaleźć mapę i radio, przez które uczestniczki otrzymają wskazówki co do dalszej drogi. Tyle, że na punkcie kadra zastawiła zasadzkę. Należy najpierw zająć się kadrą. A oni są doświadczonymi air-softowcami...
Przez radio dziewczyny dostają prostą wskazówkę: długość i szerokość geograficzną następnego punktu. Na mapie, którą dostały, te parametry są oznaczone. Wystarczy je odnaleźć... Przydałby się GPS w telefonie...
Sytuacja się powtarza. Dopiero kolejnym łopatologicznym tłumaczeniu orientujemy się (mniej więcej) gdzie iść. Po drodze udaje nam się złapać stopa i jakoś tam trafić. Pierwszy raz od dłuższego czasu bez wydzwaniania 4-5 razy.
Sobota, 7 lipca, godzina 19.15
Rzut oka na punkty w kartach biegowych i wiemy, że dziewczyny już bieg zaliczyły. Jeśli utrzymają poziom, to łapią się na styk. Ale one nie mają o tym jeszcze pojęcia. Radzą sobie znakomicie. Bez trudu pokazują na mapie, gdzie się znajdują, choć siedzimy na polanie w środku lasu i nie ma tu żadnych punktów orientacyjnych. Sprawnie wyznaczają azymut na mapie i w terenie, i idą na ostatni punkt, gdzie muszą rozbić biwak, rozpalić ogień, zrobić kuchnię polową i ugotować posiłek.
Teraz już z górki. Najprostsze zadanie biorąc pod uwagę brak wysiłku fizycznego. Chwila odpoczynku. Nasuwa się myśl, że to koniec już dzisiejszego dnia, że wreszcie pójdziemy spać. Ale znów jest haczyk. Dopiero po konkretnym spacerku po godzinie 22.00 będziemy mogły się trochę przespać. Nie ma nic lepszego jak łazić wymordowanym po lesie w środku nocy. Ale udaje się dotrzeć i to przed czasem. Jeszcze chwila męczenia formalnościami i prysznic. Wreszcie możemy się wykąpać. I sen, błogi sen...
Sobota, 7 lipca, godzina 23.30
Na mecie dziewczyny są zdołowane. Są przekonane, że zawaliły i na wszelki wypadek przyjmują postawę, że im niby nie zależy. Są zaskoczone, gdy dowiadują się, że zaliczyły bez żadnych wątpliwości uzyskując ponad 370 punktów (zaliczało 350). Do zmęczonej Edyty ta informacja średnio dociera.
Niedziela, 8 lipca, godzina 7.00.
Pobudka. Krzyk oboźnego. Zastanawiam się czy rzucić w niego całym plecakiem czy wystarczy worek z karimatą. W końcu jedyne co podnoszę, to głowa. Motywację daje informacja, że jeśli zaraz wstaniemy nie będą nas już męczyć. Tak więc turlamy się z ławek obolałe, ledwo mogące się ruszać, ubieramy się i pakujemy powoli.
Śniadanie i idziemy na pociąg. Znów marsz...Czyżby właśnie to był nasz powrót do domu? Nareszcie?
Niedziela, 8 lipca, 11.30
Nie, jeszcze nie. Ale teraz już to, po co tu przyszłyśmy. Drużynowy wręcza nam czarne chusty drużyny i berety z naszytymi odznakami.
Patrzymy kątem oka na dziewczyny. Widać, że są wykończone, ale trzymają fason. Zachowują się też inaczej, niż trzy dni temu. Bardziej pewnie, z wyraźnie widocznym poczuciem własnej wartości. W końcu nie każdy odważy się przejść przez piekło i dojść do końca.
No właśnie. Czy jedyne co tu zdobyłyśmy to znaczek i chusta? Czy podczas tych trzech dni, podczas takiego wysiłku fizycznego i psychicznego nie zdobyłyśmy czasem czegoś więcej?..
wędr. Edyta Gutowska
phm. Maciej Pietraszczyk
Obejrzyj całą galerię z rajdu
Tylko dwie harcerki kandydujące do 125 WDW HSG SDRI GROM miały wątpliwości i do ostatniej chwili się wahały...
Piątek, 6 lipca, godzina 18.00
Czas ruszać w umówione miejsce... Po dotarciu okazuje się że liczba uczestników zmalała do dwóch osób – dziewczyn!.. A gdzie reszta? Czyżby wymiękli? Czy po prostu same nie zdajemy sobie sprawy w co się pakujemy?
Dostajemy informacje w związku z pierwszym punktem, do którego mamy dotrzeć i po chwili ruszamy. To poszło gładko. Docieramy bez problemów wcześniej i korzystamy z wolnego czasu. Wieczór mija, kwaterujemy się i już myślimy, że dziś żadna niespodzianka nas nie spotka. Nic bardziej mylnego, później zaczyna się zabawa.
Uczestnicy i kadra zakwaterowani byli w gościnnych murach Szkoły Podstawowej nr 3 im. Janusza Korczaka w Zielonce. Do bazy uczestniczki musiały dotrzeć samodzielnie. Po zakwaterowaniu krótka odprawa z wyjaśnieniem reguł gry i omówieniem kart biegowych, a potem kolejne alarmy mundurowe robione przez oboźnego: zameldowanie, sprawdzenie mundurów itp.
Kolacja i o 23.00 cisza nocna. Pół godziny później alarm - pozoracja ratownicza: jeden z członków kadry miał wypadek na rowerze. Rozespane, zdezorientowane dziewczyny usiłują przypomnieć sobie co się robi, żeby udzielić w takiej sytuacji pomocy.
Omówienie pozoracji i spać. Jest sobota, godzina 0.30.
Sobota, 7 lipca, godzina 6.30
Pobudka. O której? Stanowczo za wcześnie. Motywacyjnego kopa daje nam fakt, że za każdą minutę spóźnienia odejmują punkty. Śniadanie, mycie, pakowanie itp. Odmeldowujemy się i ruszamy, wcześniej niż to było konieczne. Tylko jak tu trafić na stację? Wolimy być za wcześnie i poczekać, niż się spóźnić.
Uczestnicy Małej Selekcji biorą na trasę wszystko, co zabrali ze sobą z domu. To najskuteczniejsza metoda oduczenia nawyku brania zbyt wiele.
Sobota, 7 lipca, godzina 10.00
Pierwsze zadanie to odnalezienie punktu w Legionowie. Tam uczestniczki mają sprawdzone umundurowanie, wyposażenie, sposób spakowania plecaków. To ostatni moment, kiedy można jeszcze przepakować bambetle, żeby lepiej się niosły. Lekkim zaskoczeniem jest fakt, że "zielona" w harcerskie klocki Iza jest lepiej przygotowana od doświadczonej Edyty. Ot, rutyna zabija weterana.
Po dotarciu, wykonaniu zadań, schowaniu obciętych guzików i lekkim zdenerwowaniu na kadrę ruszamy dalej. Sześć kilometrów na piechotę... Tylko w którą stronę? W momentach zmęczenia i złości zaczynamy na siebie warczeć, sprzeczać. Nerwy udzielają się, woda się kończy, jest bardzo gorąco. W końcu idziemy w pełnym słońcu. Mamy mało czasu, godzina dziesięć minut. Nie ma szans żebyśmy się wyrobiły, polecą punkty za spóźnienie. Ledwo, ale dotarłyśmy. Łapiemy oddech, zabieramy kadrze wodę. Chwila odpoczynku i łapiemy się za kolejne zadanie. Tylko o co w nim chodzi?
Sobota, 7 lipca, godzina 12.00
Kolejny punkt to odczytanie zaszyfrowanego tekstu, który trzeba zapamiętać i powtórzyć bez błędu po wielu godzinach męczącego marszu. Zapisany jest... alfabetem Morse'a - jednym z najbardziej znanych harcerskich szyfrów, ale ten dodatkowo został zakodowany tak, by utrudnić odczytanie. Zastosowano przy tym jeden z najstarszych trików kryptograficznych. Dziewczyny widzą tylko słupki cyferek, które nic im nie mówią...
Po nabijaniu się kadry, podpowiedziach i prawie godzinie główkowania udaje się nam dojść do hasła. Dostajemy wskazówki dotarcia na następny punkt, ale znów tracimy orientację i nie wiadomo gdzie iść. Gubimy się w lesie. W głowie pojawia się myśl, że naprawdę nie wiedzą co robią. Upał, gorąco, brak wody, a my zgubione w lesie. Kadra stwierdza że jesteśmy zdane na siebie, bo i tak na odległość nie są w stanie określić, gdzie stoimy. Super.
Samochód! Biegniemy żeby chociaż zapytać jak wyjść z tego lasu. Udaje się, podwożą nas. Docieramy do punktu, ale dość łatwo udaje nam się go zawalić.
Sobota, 7 lipca, godzina 14.00
Uczestniczki miały dojść w ciągu 20 minut do następnego punktu prostą drogą przez las. Droga jest prosta pozornie, bo po trasie pojawia się kilka zdradliwych rozgałęzień oraz zakrętów i łatwo tam pobłądzić. Dodatkowo mogły obejrzeć i nawet przerysować sobie mapę, ale nie wolno im jej było wziąć ze sobą. Od kiedy robimy Małą Selekcję w tym rejonie, nie zdarzyło się, żeby uczestnicy nie zgubili się na tym odcinku.
Na punkcie uczestniczki miały pozorację ratowniczą, ale stres, zmęczenie, irytacja robią swoje. Nie ma opcji, żeby wykonały zadanie dobrze. Nie w tych warunkach. Nawet fachowiec popełniłby tu błędy.
Kolejny odcinek wiedzie drogami i ulicami podwarszawskich miejscowości koło pętli linii 120. Tu jest haczyk. Zmęczeni, zestresowani ludzie będą kuszeni perspektywą łatwego zakończenia wysiłku. Przecież wszystko mają ze sobą. Wsiadają w autobus i koniec...
Sobota, 7 lipca, godzina 15.00
Nad nami rozpętuje się burza, oberwanie chmury i grad. Kadra chroni się na ganku sklepu licząc na to, że uczestniczki też się schronią.
Zaczyna lać, ale zostawiają nas, sami odjeżdżając samochodem. Ilość bluzgów w stronę kadry gwałtownie rośnie. Super, najpierw upał i marsz w pełnym słońcu, teraz zwiedzanie miasta podczas burzy. Szybka zmiana nastrojów pierw krzyczymy na siebie, później się śmiejemy z sytuacji, a zaraz znowu warczymy na siebie.
Plecaki całe mokre łącznie z ich zawartością. Z włosów i ciuchów lecą strumienie wody. Zatrzymujemy samochód, żeby chociaż dowiedzieć się, gdzie mamy iść, teraz złapanie stopa graniczy z cudem. A jednak się udało. Problem w tym że dalej nie mamy pojęcia gdzie musimy się znaleźć. Wnerwienie na kadrę rośnie razem z ilością bluzgów skierowanych w ich stronę. Po 4-6 razy dzwonimy po wskazówki, wciąż wychodzi nam inna miejscowość i miejsce. Wreszcie łopatologicznie podają nam informacje, gdzie mamy jechać. Mokre, wściekłe i chętne, aby zamordować kadrę. Lepiej być nie mogło.
Chwila załamania w momencie dotarcia na miejsce. Pojawia się olbrzymia ochota, aby rzucić to wszystko i wsiąść w autobus. Wrócić do domu. Poddamy się? Nie, nie poddamy. Mimo, że rośnie ilość wymyślnych przedmiotów, którymi można by cisnąć w osoby odpowiedzialne za to, idziemy dalej, ze łzami w oczach, ale idziemy. Ale ochota, aby uciec stąd nie minęła... po prostu idziemy dalej. Nerwy powoli opadają. Może dlatego że udzielili nam w końcu pomocy, jakichś informacji. Ale nie na długo. Po drodze mijamy las. Błoto, wściekłe komary, muszki i inne podgryzające stworzenia (wiedzieliście że biedronki mogą gryźć?!). Wściekłe, pogryzione i zmordowane docieramy na punkt.
Sobota, 7 lipca, godzina 17.30
Kolejny punkt, to air-soft-gun i łączność radiowa. Należy odnaleźć mapę i radio, przez które uczestniczki otrzymają wskazówki co do dalszej drogi. Tyle, że na punkcie kadra zastawiła zasadzkę. Należy najpierw zająć się kadrą. A oni są doświadczonymi air-softowcami...
Przez radio dziewczyny dostają prostą wskazówkę: długość i szerokość geograficzną następnego punktu. Na mapie, którą dostały, te parametry są oznaczone. Wystarczy je odnaleźć... Przydałby się GPS w telefonie...
Sytuacja się powtarza. Dopiero kolejnym łopatologicznym tłumaczeniu orientujemy się (mniej więcej) gdzie iść. Po drodze udaje nam się złapać stopa i jakoś tam trafić. Pierwszy raz od dłuższego czasu bez wydzwaniania 4-5 razy.
Sobota, 7 lipca, godzina 19.15
Rzut oka na punkty w kartach biegowych i wiemy, że dziewczyny już bieg zaliczyły. Jeśli utrzymają poziom, to łapią się na styk. Ale one nie mają o tym jeszcze pojęcia. Radzą sobie znakomicie. Bez trudu pokazują na mapie, gdzie się znajdują, choć siedzimy na polanie w środku lasu i nie ma tu żadnych punktów orientacyjnych. Sprawnie wyznaczają azymut na mapie i w terenie, i idą na ostatni punkt, gdzie muszą rozbić biwak, rozpalić ogień, zrobić kuchnię polową i ugotować posiłek.
Teraz już z górki. Najprostsze zadanie biorąc pod uwagę brak wysiłku fizycznego. Chwila odpoczynku. Nasuwa się myśl, że to koniec już dzisiejszego dnia, że wreszcie pójdziemy spać. Ale znów jest haczyk. Dopiero po konkretnym spacerku po godzinie 22.00 będziemy mogły się trochę przespać. Nie ma nic lepszego jak łazić wymordowanym po lesie w środku nocy. Ale udaje się dotrzeć i to przed czasem. Jeszcze chwila męczenia formalnościami i prysznic. Wreszcie możemy się wykąpać. I sen, błogi sen...
Sobota, 7 lipca, godzina 23.30
Na mecie dziewczyny są zdołowane. Są przekonane, że zawaliły i na wszelki wypadek przyjmują postawę, że im niby nie zależy. Są zaskoczone, gdy dowiadują się, że zaliczyły bez żadnych wątpliwości uzyskując ponad 370 punktów (zaliczało 350). Do zmęczonej Edyty ta informacja średnio dociera.
Niedziela, 8 lipca, godzina 7.00.
Pobudka. Krzyk oboźnego. Zastanawiam się czy rzucić w niego całym plecakiem czy wystarczy worek z karimatą. W końcu jedyne co podnoszę, to głowa. Motywację daje informacja, że jeśli zaraz wstaniemy nie będą nas już męczyć. Tak więc turlamy się z ławek obolałe, ledwo mogące się ruszać, ubieramy się i pakujemy powoli.
Śniadanie i idziemy na pociąg. Znów marsz...Czyżby właśnie to był nasz powrót do domu? Nareszcie?
Niedziela, 8 lipca, 11.30
Nie, jeszcze nie. Ale teraz już to, po co tu przyszłyśmy. Drużynowy wręcza nam czarne chusty drużyny i berety z naszytymi odznakami.
Patrzymy kątem oka na dziewczyny. Widać, że są wykończone, ale trzymają fason. Zachowują się też inaczej, niż trzy dni temu. Bardziej pewnie, z wyraźnie widocznym poczuciem własnej wartości. W końcu nie każdy odważy się przejść przez piekło i dojść do końca.
No właśnie. Czy jedyne co tu zdobyłyśmy to znaczek i chusta? Czy podczas tych trzech dni, podczas takiego wysiłku fizycznego i psychicznego nie zdobyłyśmy czasem czegoś więcej?..
wędr. Edyta Gutowska
phm. Maciej Pietraszczyk
Obejrzyj całą galerię z rajdu
Social Sharing: |
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.