- Drukuj
- 21 gru 2014
- Kształcenie Mistrzów Harców
- 3924 czytań
- 0 komentarzy
Jak dotąd, najbardziej udanymi polskimi kursami instruktorskimi w konwencji Woodbadge może poszczycić się Wielkopolska Szkoła Wodzów. To zasługa dobrego zespołu i przemyślanego planu kształcenia. Dziwi tylko, że te poznańskie doświadczenia nie zostały wprowadzone w całym Związku. Kusy WB od dawien dawna są bardzo dobrą szkołą kształcenia "mistrzów harców" czyli drużynowych na całym skautowym świecie. Są tak dobre, że z powodzeniem formy tego kształcenia są podpatrywane i fragmentarycznie wykorzystywane w aktywizowaniu zespołów pracowniczych wielkich korporacji, ale w sposób karykaturalny i powiązany z marną obyczajowością. A u nas? Zapomniana świetna szkoła podharcmistrzów chorągwi warszawskiej nad Wigrami, to jedna z najlepszych dróg ewolucji Woodbadge z Gilwell na świecie. Tak dobra, że zintegrowała stołeczne środowisko instruktorskie na najtrudniejsze lata! Z tych legendarnych już doświadczeń też nie korzystamy.
Skąd się to bierze? Po części z niewiedzy "jak to się je", a prócz tego z braku zrozumienia istoty naturalnego kształcenia wodzów skautowych, którą Baden Powell upatrywał w budzeniu predyspozycji do kierowania drużynami, ukrytych w każdym skaucie i skautce. Trzeba tylko odkryć i uświadomić te umiejętności, powiązane z naturalną chęcią do przewodzenia i oprzeć o nieco uporządkowaną wiedzę. Ma to swój początek w zastępie, słynna "ręka Grodeckiej", przez niektórych ostatnio uważana za... przeżytek, pozwala niejako mimochodem uporządkować rodzące się w grupie autorytety, wyznaczając role i pozwalając powierzać przywództwo w przekazywaniu indywidualnie zdobytych umiejętności.
Tak wyrastają przywódcy, przywódczynie harcerskich zespołów, wystarczy pośrednio, w sprzyjającym otoczeniu podsunąć im narzędzia, które podchwycą i uznają za swoje. Takie kształcenie ma swe źródło w naturalnym układzie mistrz - adept, czy badenpowellowskim starszym bracie, lub leśnym mędrcu Setona. Wszyscy, łącznie z Małkowskim, dostrzegali u młodzieży głód autorytetów, wzorów, chęć bycia "kimś" wobec gromady przyjaciół. Bycia mistrzem, ale poprzez naturalne, nie sztucznie narzucone etapy rozwoju. Czyli bycia... liderem? Niekoniecznie. Bo nie jest to żaden "wyścig z czołówką", ani współzawodnictwo. Nie są potrzebne peletony, pościgi, czy sztuczna motywacja. Nie jest to korporacyjny wyścig szczurów, ani stachanowska tablica "przodowników".
Nie jest to też żaden sztuczny system bodźców, ani promocji.
Skauting nie powinien mieć liderów, tylko mistrzów, starszych braci i siostry, speców w swej specjalności, naturalnie zgromadzone skarbnice umiejętności zdolne porwać za sobą młodszych adeptów. Japoński "skarb narodowy" czyli miecznik wykuwający niezrównane katany ze stali warstwowej niezmienną od lat, niepowtarzalną metodą, jest otoczony adeptami, którzy nie traktują go jako lidera, ale nauczyciela techniki, która nie da się zastąpić przez produkującą katany korporację "Master Cutlery". W jej zakładach w super technologii, wytwarza się katany komputerowo, ze stali węglowej. Te miecze, w porównaniu z wykutymi przez miecznika są diabła warte!
Posłuchajmy druha hm. Henryka Wechslera:
"Odczuwając w pełni piękno i pierwotny charakter (Wigierskiej) zatoki pierwsi przybysze od razu ustalili, nowy na owe czasy, styl życia obozowego. Styl ten zwany puszczaństwem, opierał się na książce Rodziewiczówny Lato leśnych ludzi i charakteryzował się dążnością do możliwego zharmonizowania życia przybyszów z otaczającą ich przyrodą. W obozownictwie puszczaństwo zaznaczyło się usunięciem różnych szczegółów, przyjętych przez harcerstwo z obozownictwa wojskowego, które w puszczy raziły, lub były niepotrzebne. Znikły bramy, ogrodzenia, tabliczki z napisami, ścieżki wykładane kamykami, emblematy z tłuczonej cegły itd. Pojawiły się totemy, znaki tajemne, znane tylko wtajemniczonym, kręte dróżki, podobne dróżkom zwierząt leśnych. Ukryte w gąszczu namioty okładano mchem i porostami, aby je do otoczenia upodobnić. Obozowisko wtapiało się w las, który je otaczał. Mieszkańcy biegali półnadzy, z gołymi głowami i zawsze na bosaka (takie było prawo), mało przypominając zawsze dbałych o wygląd zewnętrzny chłopców z wielkiego miasta.
Puszczaństwo sięgało dalej. Likwidowało bezlitośnie wojskowe, ramy porządku dnia i wewnętrznej organizacji zajęć. Nikt nie grał pobudki na trąbce, nikt nie stawał w wyrównanych szeregach zbiórek, nie było raportów i meldunków. Miejsce tych resztek wzorów wojskowych zajął obrzęd. Wywiedziony ze starosłowiańszczyzny stawał się pomostem między życiem leśnych ludzi a otaczającą ich puszczą. To życie, stopione z tym otoczeniem wydawało się być jedną wielką pieśnią na cześć Stwórcy. Prosta, modlitwa poranna, odśpiewana przed ukrytą w konarach potężnej sosny kapliczką z pięknym w złotogłowiu tkanym wizerunkiem Matki Boskiej - wstrząsała głębią i prawdą. Cały dzień nasycony był potężną symboliką. Poranne mycie wydawało się powitaniem jeziora. "Wodzowie mówią" (chwila zastępująca rozkaz dzienny) koncentrowała w zbieżnych liniach siedzące zastępy na omawianym przez wodzów porządku dnia. Ognisko przemawiało głębszym niż zwykle wyrazem. Pozdrawiano się ruchem ręki, której rozczapierzone palce symbolizowały rosochate konary dębu, mówiono sobie - ty - nikt nie używał tytułów organizacyjnych. Można było przebyć cały kurs i nie dowiedzieć się, kto był harcmistrzem a kto nie.
Zadziwiające, program kursu na jednej karteczce maszynopisu ???!!!
Cały program kursu, choć w treści nie odbiegał (przynajmniej początkowo) od programu zwykłych kursów podharcmistrzowskich w całej Polsce, przecież był przepojony owym puszczańsko-obrzędowym duchem. Zarówno w nazwach poszczególnych zajęć, jak w sposobie ich przeprowadzenia stosowano prostotę i podkreślano odrębność od form życia miejskiego. I choć treść tych zajęć była taka sama jak wszędzie, to jednak chłopcy biegnący na igry (tak nazywały się gry i zabawy), czy słuchający z dzienniczkiem na kolanach, jak "Chudy Jastrząb mówi o gwiazdach", byli skłonni nie pamiętać, że w pierwszym wypadku chodziło o tzw. wychowanie fizyczne, a w drugim o terenoznawstwo.
Program kursu był surowy. Wymagał od uczestników wysiłku dużego. Tym bardziej, że nie dbano o niczyją wygodę. Nielicznych wykładów słuchano siedząc pod jakimś drzewem. Wszystkie zajęcia odbywały się bez wzg1ędu na pogodę, a pogoda bywała często deszczowa i zimna. Pracy było dużo i musiała ona być wykonana prędko i dobrze. Cały przebieg dnia był zapisany w dzienniczku, przeglądanym co parę dni przez któregoś z Wodzów. Cały dzień upływał w radosnym pośpiechu, ale gdy wreszcie wieczorem można było zawinąć prawie nagie ciało w koc i siąść przy ognisku - po gawędach i pieśniach - jakże przyjemnie było czynić rachunek sumienia za dzień ubiegły i móc odczuwać wdzięczność d1a Stwórcy za to, że stworzył Puszcze i pozwolił w niej żyć.
Wspaniale kwitła nad Wigrami technika harcerska. Czy w budowie urządzeń obozowych, które stosownie do tradycji odbiegały daleko od techniki wojskowej, czy na kucharstwie puszczańskim - (pamiętacie chleb na patyku, rybę smażoną na desce lub mięso w gorących kamieniach) - starano się pokazać uczestnikom coś nowego, lepiej przystosowanego do charakteru leśnego życia. Nie obawiano się zastępować desek krótko przyciętymi żerdkami, cegieł - kamieniami, łączonymi gliną.. Tak zbudowane urządzenia były wprawdzie mniej wygodne i trudniejsze do wykonania, ale lepiej pasowały do puszczańskiego obozowiska i co ważniejsza - nie każdy patałach potrafił je wykonać.
I nawet lepiej, że gliniana kuchnia wyglądała mniej elegancko od ceglanej, a ukryty pod mchem dół na śmiecie wyglądał skromniej od blaszanego śmietnika. Nad Wigrami uczyli się wszyscy, że prawdziwa wartość rzeczy kryje się w użyteczności codziennej, a wygląd zewnętrzny mniejsze ma znaczenie. Była to zresztą zasada, która nie tylko do materialnych przejawów życia wigierskiego się odnosiła. Mimo dużego nacisku, kładzionego na formę, mimo całego szeregu nowych form, wprowadzanych w życie, oceniano zjawiska i ludzi według ich wewnętrznej wartości. O ludziach będzie jeszcze mowa niżej. Tu trzeba podkreślić tylko, ze przy wytwarzaniu nowego stylu życia obozowego uniknięto sztuczności, uniknięto przesady i pompatyczności. Puszczańskie zwyczaje i obrzędy wyrażały w nowej (podówczas) formie, tkwiące w systemie skautowym głęboko, pierwiastki. Szczęśliwym trafem nie przerodziły się one nigdy w manierę i pozostały proste i surowe, jak przyroda, z której wzięły początek. Cała wewnętrzna organizacja kursu ujęta była w regulamin. Nie nazywał się on tak oczywiście - nigdy. Były to prawa Puszczy w lakonicznych zdaniach ustalające nie tylko wewnętrzny porządek obozu, ale również całą hierarchię, odpowiedzialność i prawa wszystkich mieszkańców obozowiska. Język nie był prawniczy. "Pierwszym prawem Rysiów, Żbików, Lisów i innych gromad zamieszkujących brzeg wigierski jest: Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich. A drugim - Wszyscy myślą, jeden mówi, wszyscy robią. A trzecim - Co powiedział Stary Wilk, powiedział! "
Czy nad Wigrami wychowywano liderów, czy Wodzów harcerskich?
"Trudno chyba o lepszą lekcję pracy zespołowej, o bardziej pokazowy przebieg działania zespołu skautowego, w którym kolejno jedni drugim bez zazdrości i złej krwi oddają palmę pierwszeństwa i przewodnictwo.
Ta zasada wysuwania na czoło najpożyteczniejszych dla całej wspólnoty jednostek była podstawą poważania, jakim cieszyli się wodzowie wigierscy. Nie kwestia nominacji czy stopnia lub funkcji, ale wyczuwana przez wszystkich wysoka wartość osoby wodza stanowiła o jego pozycji."
Nie wiem, czy w bardziej trafiony sposób można odpowiedzieć na to pytanie.
Porównuję dość okrutnie postawę i zachowanie dzisiejszych organizatorów kursów instruktorskich, posiadaczy różnych Odznak Kadry Kształcącej, którzy chyba zupełnie nie znają tych wigierskich najprostszych zasad:
"Wodzostwo w tych warunkach nakładało tylko obowiązki, nie dawało żadnych praw, poza prawem do większej pracy. Zasada ta obowiązywała we wszystkich płaszczyznach. Jeżeli wyżej, myśląc o ogóle uczestników, starałem się wykazać, że nikomu nad Wigrami nie ułatwiano życia, muszę teraz podkreślić, że wodzowie kursu nie pozwalali sobie na najmniejsze już nie tylko przywileje, ale nawet skądinąd zrozumiałe udoskonalenia w dowodzeniu. Nie było nigdy nad Wigrami gońców, ordynansów, czy łączników. Nie było ulg w ubiorze czy trybie życia. Chyba tylko długo w nocy paląca się lampa w samotnym namiocie komendanta obozu, lub prawo nie zachowywania chwil spoczynku poobiedniego wyróżniały prowadzącego od prowadzonych. Ale za to nie było nad Wigrami kar. Wypadki drobnego nawet nieposłuszeństwa były niesłychanie rzadkie - dosłownie kilka w przeciągu kilkunastu lat. - "Co Stary Wilk powiedział - powiedział".
Czy współcześnie możemy kształcić według zupełnie naturalnych zasad Wigierskiego Woodbadge? Bez całego wachlarza metod korporacyjnej aktywizacji liderów? Bez sięgania do modnych rozwiązań i "niezawodnych" analiz skuteczności? Uważam że tak, tylko trzeba o tym całym dotychczasowym bigosie szkoleniowym po prostu zapomnieć.
A na biwaku kursowym niech kadra i uczestnicy jednako "chodzą na bosaka", zaś pokoje hotelowe w Perkozie p.t. Komendzie powinny być zakazane na wieki!
Nr HR-a: 3-4/2014
Social Sharing: |